Po
sporej wakacyjnej przerwie powracam do blogowania. Za ociąganie się
przepraszam, za cierpliwość dziękuję. Aha… UWAGA SPOILERY!!!

Miałam
napisać recenzję chwilę po tym jak wypuszczono The Defenders, miałam siedzieć całą noc oglądając serial i z samego
rana napisać posta... Ale wiecie co? Nie było po co.
Najpierw
szybko wytłumaczę dlaczego się nie śpieszyłam… pierwsze podejście skończyłam na drugim odcinku.
Z jednej
strony nie było tak źle. W końcu każdy serial musi się jakoś zacząć. Tylko, że
moim zdaniem początek był zbyt… „przeciągnięty”. Nie tyle nudny, co po prostu
za długi. Ktoś może powiedzieć, no dobrze, ale nie każdy musi być fanem Netflixa, nie każdy musiał oglądać
poprzednie produkcje. Zgadzam się z tym absolutnie.
Problem polega na tym, że cały serial ma osiem odcinków! Osiem! A twórcy przez
dwa pierwsze odcinki nie pozwolili nawet spotkać się wszystkim bohaterom.
Jeśli o
wprowadzenia chodzi…
Myślę,
że z mojej perspektywy najlepiej wprowadzono Luke’a
Cage’a, a to dlatego, że choć nie
obejrzałam serialu o tym bohaterze, już pierwszy odcinek wystarczająco nakreślił
postać. Ktoś może się kłócić, że przecież obejrzałam Jessicę Jones, a więc już
wcześniej poznałam tego pana… może. Jednak to czego się dowiedziałam z
wprowadzenia, jest ważne. Był w więzieniu za coś czego nie zrobił, Harlem jest
jego domem i będzie bronił go na wszystkie możliwe sposoby. W końcu nawet pani
policjant podsuwa mu co może jeszcze dla dzielnicy zrobić. Kogoś stracił
podczas „wojny” z bandziorami gnębiącymi jego rewir. Jak mi idzie? Zaznaczam
nie oglądałam Luke’a Cage’a. Przede
wszystkim jeszcze raz pokazano nam jakim typem człowieka jest Luke, a to
ważniejsze niż poznanie jego historii. Myślę, że wprowadzenie Jessici Jones też
nie było złe (ale tu już jestem stronnicza). Co, o zgrozo, mnie zdziwiło?
Daredevil! Nie mam pojęcie czy polubiłaby tą postać gdybym zaczęła od The Defenders. Przez pierwsze dwa
odcinki denerwował mnie jak diabli (taki suchar;)). I nie mówię, że aktor grał
źle, wręcz przeciwnie – ten jest stworzony do roli – to skrypt który mu napisano
mnie wkurzył. Jeśli zaś chodzi o Danny’ego (The
Iron Fist)… cóż zirytował mnie już w pierwszych sekundach pierwszego
odcinka, ale z drugiej strony uczynili tę postać tak „nielubialną” w
oryginalnym serialu, że nie spodziewałam się niczego innego.
Spotkania.
Właśnie o spotkania powinno chodzić w tym serialu. W końcu czworo
superbohaterów łączy siły, żeby walczyć o Nowy Jork. I muszę powiedzieć, że popełniłam
błąd kończąc na drugim odcinku, bo to właśnie około trzeciego robi się
ciekawie.
Najmocniejszą
stroną serialu są niewątpliwie kontakty między bohaterami. To nie tylko się
kleiło, w to się wierzyło. Każda interakcja pozwalała nam dowiedzieć się czegoś
więcej o bohaterze. Wcześniej każdy z nich miał własny powód żeby bawić się w
„nocnego mściciela” lub „obrońcę uciśnionych”, z tego powodu poznawaliśmy ich
zupełnie inaczej niż w The Defenders. Serio, nawet Iron Fist kiedy
rozmawia lub walczy z Luke’iem jest „lubialny”, tak jakby spotkanie z nim
sprawiło, że staje się lepszą osobą (już na pewno mniej drażniącą postacią.
Dowiadujemy się nawet, że o zgrozo! MA POCZUCIE HUMORU!!!). Spotkanie Jessici i
Matta Murdocka też zrobiono idealnie. Bo gdzie prawnik miałby poznać krnąbrną
prywatną detektyw jeśli nie podczas przesłuchania? Sposoby działania bohaterów
i ich motywy były realistyczne, przekonujące. Całości nie brakowało też
szczypty humoru.
A teraz to
co było złe…
Antagoniści.
Przez cały serial tak do końca nie pojęłam po co ci „źli” robili to co robili. Chcieli
nieśmiertelności? Twórcy wyraźnie dają do zrozumienia, że jakaś „boska
ambrozja” czy też „kamień filozoficzny” im się skończył. Tylko, że nic więcej o
nich nie wiemy. Tajna organizacja, niemal nieśmiertelni członkowie. Wszystko
takie złeeeee! Nowy Jork się trzęsie w swoich fundamentach, ale tak naprawdę
nie wiemy dlaczego właściwie „Ręka” chce zniszczyć to miasto? Przez chwilę, na
samym końcu serii, miałam nadzieję, że chodzi o powrót do domu. To coś z czym
chyba każdy z nas mógłby się identyfikować. Kto nie chce wrócić do domu? Tylko
co to jest ten dom? Kun Lun? A nie najechali go wcześniej i nie zabili
wszystkich mieszkańców (tak nie obejrzałam też The Iron Fist do końca… hmmm …. ciekawe dlaczego?)
Sigourney
Weaver jako najczarniejszy charakter i twórcy dalej to zepsuli? Serio? Co z
nimi nie tak, że nawet przy takiej obsadzie potrafią zrujnować wszystko
koncertowo?
Kontakt
Elektry i Aleksandry mógłby być świetny, a był przeciętny. Mniej więcej w
połowie serialu Elektra przypomina sobie kim była, pozostali członkowie „Ręki”
stają się wobec niej nieufni. Już miałam nadzieję na co prawda szablonowy wątek
– główna szefowa znana też jako Aleksandra spartaczyła „voodoo” przemianę
Elektry w idealną broń celowo. Może ta przypomniała jej córkę, albo jakieś inne
historie tego typu. To byłby szablon, ale przynajmniej coś ciekawszego niż
zasztyletowanie Aleksandry przez naszą zmartwychwstałą, dwa odcinki przed
końcem serii. A o co, do cholery, Elektrze chodziło? Tego się nigdy nie
dowiemy. Jedyną złą postacią którą się w pewnym sensie lubi jest Madam Gao, ale
to prawdopodobnie tylko dlatego, że nikogo lepszego nie było. Poza tym jak dla
mnie za dużo, źle zrobionych, „mistycznych bzdur” o „Chi”, „sile”, „większym
dobru” i „życiu samym w sobie”. Jasno pokazuje to pojęcie Amerykanów o
duchowości dalekiego wschodu… a właściwe o jakiejkolwiek duchowości. Cały ten
pseudo-metafizyczny wątek jakoś do mnie nie przemawia.
Czy serial
był zły? To zależy do czego go porównujemy:
Jeżeli do Daredevile’a, to tak. Jak do Jessici Jones to właściwie tylko lekko
gorszy, poziom „nieklejania” się wątków podobny. Wszystko jest lepsze niż The Iron Fist. Do Luka Cage porównywać nie mogę.
Moim zdaniem
dostaliśmy kolejnego średniaka. Może nie totalną katastrofę, ale lekko
zmarnowany potencjał. Twórcy postawili sobie poprzeczkę bardzo wysoko, po
trzymających w napięciu zwiastunach doprawionych dobrą muzyką, dostajemy przeciętny
serial. The Defenders to kolejny przykład
ofiary własnego „hajpu” – czyli mówiąc po polsku Netflix nie sprostał oczekiwaniom.
Wiecie co
jest w tych produkcjach Netflixa
najgorsze? Są nierówne. Nierówne w ramach jednego serialu, zawsze jest coś za
co można je lubić, i coś co nasz irytuje. Zaczynam podejrzewać, że twórcy robią
to specjalnie. Nie wiem, czy sięgnę po następną ich produkcję.
kawoszka24