września 03, 2017

"Żeby była jasność, użyliśmy właśnie słowa zmartwychwstanie trzy razy" - czyli co może zdziałać czwórka superbohaterów, recenzja The Defenders

Po sporej wakacyjnej przerwie powracam do blogowania. Za ociąganie się przepraszam, za cierpliwość dziękuję. Aha… UWAGA SPOILERY!!!




Miałam napisać recenzję chwilę po tym jak wypuszczono The Defenders, miałam siedzieć całą noc oglądając serial i z samego rana napisać posta... Ale wiecie co? Nie było po co.
Najpierw szybko wytłumaczę dlaczego się nie śpieszyłam… pierwsze podejście skończyłam na drugim odcinku.

Z jednej strony nie było tak źle. W końcu każdy serial musi się jakoś zacząć. Tylko, że moim zdaniem początek był zbyt… „przeciągnięty”. Nie tyle nudny, co po prostu za długi. Ktoś może powiedzieć, no dobrze, ale nie każdy musi być fanem Netflixa, nie każdy musiał oglądać poprzednie produkcje.  Zgadzam się z tym absolutnie. Problem polega na tym, że cały serial ma osiem odcinków! Osiem! A twórcy przez dwa pierwsze odcinki nie pozwolili nawet spotkać się wszystkim bohaterom.

Jeśli o wprowadzenia chodzi… 
Myślę, że z mojej perspektywy najlepiej wprowadzono Luke’a Cage’a, a to dlatego, że choć nie obejrzałam serialu o tym bohaterze, już pierwszy odcinek wystarczająco nakreślił postać. Ktoś może się kłócić, że przecież obejrzałam Jessicę Jones, a więc już wcześniej poznałam tego pana… może. Jednak to czego się dowiedziałam z wprowadzenia, jest ważne. Był w więzieniu za coś czego nie zrobił, Harlem jest jego domem i będzie bronił go na wszystkie możliwe sposoby. W końcu nawet pani policjant podsuwa mu co może jeszcze dla dzielnicy zrobić. Kogoś stracił podczas „wojny” z bandziorami gnębiącymi jego rewir. Jak mi idzie? Zaznaczam nie oglądałam Luke’a Cage’a. Przede wszystkim jeszcze raz pokazano nam jakim typem człowieka jest Luke, a to ważniejsze niż poznanie jego historii. Myślę, że wprowadzenie Jessici Jones też nie było złe (ale tu już jestem stronnicza). Co, o zgrozo, mnie zdziwiło? Daredevil! Nie mam pojęcie czy polubiłaby tą postać gdybym zaczęła od The Defenders. Przez pierwsze dwa odcinki denerwował mnie jak diabli (taki suchar;)). I nie mówię, że aktor grał źle, wręcz przeciwnie – ten jest stworzony do roli – to skrypt który mu napisano mnie wkurzył. Jeśli zaś chodzi o Danny’ego (The Iron Fist)… cóż zirytował mnie już w pierwszych sekundach pierwszego odcinka, ale z drugiej strony uczynili tę postać tak „nielubialną” w oryginalnym serialu, że nie spodziewałam się niczego innego.

Spotkania. Właśnie o spotkania powinno chodzić w tym serialu. W końcu czworo superbohaterów łączy siły, żeby walczyć o Nowy Jork. I muszę powiedzieć, że popełniłam błąd kończąc na drugim odcinku, bo to właśnie około trzeciego robi się ciekawie.

Najmocniejszą stroną serialu są niewątpliwie kontakty między bohaterami. To nie tylko się kleiło, w to się wierzyło. Każda interakcja pozwalała nam dowiedzieć się czegoś więcej o bohaterze. Wcześniej każdy z nich miał własny powód żeby bawić się w „nocnego mściciela” lub „obrońcę uciśnionych”, z tego powodu poznawaliśmy ich zupełnie inaczej niż w The  Defenders. Serio, nawet Iron Fist kiedy rozmawia lub walczy z Luke’iem jest „lubialny”, tak jakby spotkanie z nim sprawiło, że staje się lepszą osobą (już na pewno mniej drażniącą postacią. Dowiadujemy się nawet, że o zgrozo! MA POCZUCIE HUMORU!!!). Spotkanie Jessici i Matta Murdocka też zrobiono idealnie. Bo gdzie prawnik miałby poznać krnąbrną prywatną detektyw jeśli nie podczas przesłuchania? Sposoby działania bohaterów i ich motywy były realistyczne, przekonujące. Całości nie brakowało też szczypty humoru.

A teraz to co było złe…

Antagoniści. Przez cały serial tak do końca nie pojęłam po co ci „źli” robili to co robili. Chcieli nieśmiertelności? Twórcy wyraźnie dają do zrozumienia, że jakaś „boska ambrozja” czy też „kamień filozoficzny” im się skończył. Tylko, że nic więcej o nich nie wiemy. Tajna organizacja, niemal nieśmiertelni członkowie. Wszystko takie złeeeee! Nowy Jork się trzęsie w swoich fundamentach, ale tak naprawdę nie wiemy dlaczego właściwie „Ręka” chce zniszczyć to miasto? Przez chwilę, na samym końcu serii, miałam nadzieję, że chodzi o powrót do domu. To coś z czym chyba każdy z nas mógłby się identyfikować. Kto nie chce wrócić do domu? Tylko co to jest ten dom? Kun Lun? A nie najechali go wcześniej i nie zabili wszystkich mieszkańców (tak nie obejrzałam też The Iron Fist do końca… hmmm …. ciekawe dlaczego?)

Sigourney Weaver jako najczarniejszy charakter i twórcy dalej to zepsuli? Serio? Co z nimi nie tak, że nawet przy takiej obsadzie potrafią zrujnować wszystko koncertowo?
Kontakt Elektry i Aleksandry mógłby być świetny, a był przeciętny. Mniej więcej w połowie serialu Elektra przypomina sobie kim była, pozostali członkowie „Ręki” stają się wobec niej nieufni. Już miałam nadzieję na co prawda szablonowy wątek – główna szefowa znana też jako Aleksandra spartaczyła „voodoo” przemianę Elektry w idealną broń celowo. Może ta przypomniała jej córkę, albo jakieś inne historie tego typu. To byłby szablon, ale przynajmniej coś ciekawszego niż zasztyletowanie Aleksandry przez naszą zmartwychwstałą, dwa odcinki przed końcem serii. A o co, do cholery, Elektrze chodziło? Tego się nigdy nie dowiemy. Jedyną złą postacią którą się w pewnym sensie lubi jest Madam Gao, ale to prawdopodobnie tylko dlatego, że nikogo lepszego nie było. Poza tym jak dla mnie za dużo, źle zrobionych, „mistycznych bzdur” o „Chi”, „sile”, „większym dobru” i „życiu samym w sobie”. Jasno pokazuje to pojęcie Amerykanów o duchowości dalekiego wschodu… a właściwe o jakiejkolwiek duchowości. Cały ten pseudo-metafizyczny wątek jakoś do mnie nie przemawia.

Czy serial był zły? To zależy do czego go porównujemy:
Jeżeli do Daredevile’a, to tak. Jak do Jessici Jones to właściwie tylko lekko gorszy, poziom „nieklejania” się wątków podobny. Wszystko jest lepsze niż The Iron Fist. Do Luka Cage porównywać nie mogę.
Moim zdaniem dostaliśmy kolejnego średniaka. Może nie totalną katastrofę, ale lekko zmarnowany potencjał. Twórcy postawili sobie poprzeczkę bardzo wysoko, po trzymających w napięciu zwiastunach doprawionych dobrą muzyką, dostajemy przeciętny serial. The Defenders to kolejny przykład ofiary własnego „hajpu” – czyli mówiąc po polsku Netflix nie sprostał oczekiwaniom.

Wiecie co jest w tych produkcjach Netflixa najgorsze? Są nierówne. Nierówne w ramach jednego serialu, zawsze jest coś za co można je lubić, i coś co nasz irytuje. Zaczynam podejrzewać, że twórcy robią to specjalnie. Nie wiem, czy sięgnę po następną ich produkcję.

kawoszka24
Copyright © Trybun popkulturowy , Blogger