września 08, 2017

Seriale kryminalne z fabułą w przeszłości część 1

Seriale kryminalne z fabułą w przeszłości część 1
Ostatnio piszę tylko serialach SF lub tych z superbohaterami, czas wypowiedzieć się nieco o kryminałach. Przedstawiam wam więc krótką listę seriali kryminalnych dziejących się niekoniecznie współcześnie.

Cadfael 

Przetłumaczony też na język polski jako „kroniki braciszka Cadfaela” nie jest typowym serialem. Przynajmniej nietypowym dla Amerykanów, każdy odcinek to osoba historia i trwa około godziny do półtorej godziny. Więc mamy tu zupełnie inne tempo opowieści. Cały serial zwłaszcza dla młodszego pokolenie może być nieco siermiężny, powstawał we wczesnych latach 90tych. Oczywiście jest produkcji brytyjskiej na podstawie powieści kryminalnych  Edith Pargeter. Głównym bohaterem jest stary mnich z zakonu benedyktynów, były rycerz w wyprawach krzyżowych, który dalej ma dociekliwość młodziaka. Za każdym razem kiedy w  Shrewsbury, mieście w angielskim hrabstwie Shropshire coś się dzieje, nasz dzielny mnich wpakowuje tam swój nos. A nudno nie będzie, rzecz dzieję się bowiem w XII wieku, okresie niepokoi, kiedy to Anglia podzielona była na zwolenników francuskiej cesarzowej Matyldy i Stefana z Blois, siostrzeńca poprzedniego króla Anglików. Nie mamy tu jednak do czynienia z epicką opowieścią polityczną, tylko z serialem skupiającym się na problemach chłopów, mnichów i szlachciców sporego jak na tamte czasy miasta. Tutaj poglądy Cadfaela mogą nam się wydawać nieco… jakby to powiedzieć zbyt łagodne, wręcz nowoczesne. Spaliście przed ślubem? W kościele?! Spoko… hajtnijcie się i po problemie. Z drugiej strony czy kiedykolwiek będziemy w stanie odgadnąć jaka była moralności XII-wiecznego mnicha, o którym należy pamiętać, że do zakonu wstąpił już będąc dojrzałym mężczyzną z doświadczeniem wypraw krzyżowych na swoich barkach. Mamy więc serial trudniejszy w odbiorze niż dzisiejsze CSI Miami, zagadki nie są rozwiązywane od razu, zabiera to czas i nasz mnich wielokrotnie dalej się zmylić fałszywym tropom, kilka razy nie chce wręcz uwierzyć w to kto jest sprawcą. Cała produkcja ma swój klimat i jest wyjątkowa z kilku powodów – przenosi nas do odległych średniowiecznych czasów, o których znaczna część Brytyjczyków chyba zapomniała (przecież jak serial kostiumowy to najpóźniej w wiktoriańskiej Anglii?), pokazuje nam postacie bardziej złożone i o skomplikowanej motywacji jak sam wspomniany braciszek, ale też wielu „zbrodniarzy”. Do tego choć zbrodnie napędzane są tymi samymi emocjami co dzisiaj, to nie wpadlibyśmy na to z jakich powszednich, życiowych problemów mogły wynikać w XII wieku, w Anglii. Mnie się osobiście serial bardzo podobał, ale nie jest to zupełnie lekka, niezobowiązująca rozrywka. Dla wielu akcja może rozwijać się zbyt wolno (czytaj niektórzy mogą się znudzić). Słabą stroną są też poboczni bohaterowie, jeżeli nie komuś nie przypadnie do gustu zakonnik, to właściwie nie ma żadnej innej ciekawej pobocznej postaci która mogłaby zatrzymać widza. Wszystko to sprawia, że serial wpada w kategorię „niedzielna rozrywka dla starszych widzów”. Myślę jednak, że warto zwrócić uwagę na ten serial, chociażby ze względu na nietypowe dla historii kryminalnej tło historyczne.




Murdoch Mysteries

Serial jest produkcji kanadyjskiej na podstawie cyklu powieście Maureen Jennings. Szczerze się przyznam serial ma już dziesięć sezonów, ja jestem na ósmym a zaczęłam serial oglądać dobre parę lat temu. Z tego względu niewiele pamiętam z pierwszych odcinków. Tak jak w większości seriali około czwartego sezonu zaczyna robić się dziwnie. Wymuszone wątki, nietypowe w złym stylu zwroty akcji, kontakty między współpracownikami zaczynają robić się poplątane. Jednak nie zrobiło się aż tak dziwnie, żebym oglądanie serialu zupełnie zarzuciła. A to chyba ze  względu na pocieszne sztampowe postacie – główny bohater, detektyw William Murdoch został wychowany przez siostry zakonne, więc surowe katolickie wychowanie sprawia, że ma jasny kodeks moralny, kobiety traktuje jak damy, przestępców karać trzeba. Do tego posiada analityczny umysł i wykorzystuje rodzące się metody kryminalistyczne. Daleko mu jednak do Sherloka Holmsa, jest zabawny i niezdarny w kontaktach międzyludzkich, zwłaszcza z płcią przeciwną. Jego „minion” – posterunkowy Crabtree jest chyba stworzony po aby był ktoś bardziej społecznie nieprzystosowany. Pani patolog później, psychiatra Julia Ogden to zdeterminowana kobieta bez kompleksów i czasem z niemal rozbrajającą prostotą zbija argumenty mizoginów. Nie wspomnę już o inspektorze Brackenreid, który starym tradycyjnym sposobem biłby wszystkich po…. twarzach. Niemal każda postać która się pojawi w długim dziesięciosezonowym serialu ma pazur. To chyba zresztą jedyny serial któremu małżeństwo dwojga głównych bohaterów nie zaszkodziło za bardzo. Prawdopodobnie dlatego, że wielkie rozterki i sztuczne napięcie między nimi nie było tym co przyciągało widza przed ekran. Na temat poprawności historycznej milczę, tak jak to bywa w produkcjach z tym budżetem pewnie babole się wkradły, ale mnie kilka wątków skłoniło do „zgooglowania” historii Toronto. Murdoch Mysteries nie jest ciężkim ani poważnym serialem. To standardowy procedural którego ogląda się lekko i przyjemnie.



Ripper Street

Po co robić serial o fikcyjnym detektywie w wiktoriańskiej Anglii skoro można zrobić serial z wątkiem opartym na najbardziej znanej serii zabójstw w Londynie?  Mowa tu oczywiście o Kubie Rozpruwaczu, pierwszym, nowożytnym, udokumentowanym seryjnym mordercy, a akcja serialu zaczyna się pół roku po jego  zniknięciu z ulic. Jednak strach dalej nie opuścił mieszkańców Whitechapel i kiedy znowu na ulicy zaczynają pojawiać się ciała kobiet, wszyscy obawiają się powrotu Rozpruwacza. Serial jest utrzymany w mrocznym klimacie. Postacie nie są czarno-białe. Policja często używa przemocy i nikt nie uważa tego za niewłaściwe, w końcu jak inaczej mają złapać przestępcę? Łatwo sobie wyobrazić, że tak właśnie działała policja w tamtych czasach. Główny bohater, detektyw Edmund Reid często korzysta z pomocy amerykańskiego imigranta, lekarza i byłego agenta Pinkertonów. Jak ten jest trzeźwy. Mamy też burdelmamę, która jest bardziej bezwzględna niż większość mężczyzn. Jedną z ciekawszych postaci jest były żołnierz Bennet Drake, na początku przedstawia się nam go jako kogoś pracującego raczej pięściami niż metodami detektywistycznymi. Serial ma, podobnie jak wiele brytyjskich produkcji, wolniejsze tempo niż beztroskie amerykańskie procedurale, jednak zamiast nudzić, moim zdaniem buduje klimat, niemal wierzymy, że chodzimy po ulicach dziewiętnastowiecznego Londynu. Wszystko oczywiście jest brudne, szare i złe. Takie seriale ostatnio lepiej się sprzedają. Serial zakończył się po piątym sezonie i zebrał umiarkowane recenzje.





Agatha Christie's Marple (2004-2013) 

Teraz czas na klasyczny kryminał. Agathy Christie i jej twórczości przedstawiać nikomu nie trzeba. Obok Herculesa Poirot jedną z bardziej rozpoznawalnych postaci stworzonych przez pisarkę jest Miss Marple, której to przygody brytyjskie ITV postanowiło ostatnio „odkurzyć”. Najpierw główną postać grała  Geraldine McEwan (od pierwszego do trzeciego sezonu) zaś później po śmierci poprzedniej aktorki w rolę wcieliła się Julia McKenzie. Zmiana odtwórczyni głównej to zawsze wyzwanie dla twórców serialu i ja nie mogłam się do nowej aktorki przyzwyczaić, moim zdaniem Geraldine znaczenie lepiej oddała główną postać, nadała jej nieco spokojniejszego rysu. Cały serial zrobiony jest z typową dla Anglików manierą – akcja rozwija się wolno, ale przynajmniej moim zdaniem, zamiast nudzić wprowadza nas w świat. Można zarzucić twórcą, że dodali nieco mroczniejszego tonu opowieściom, choć w porównaniu do większości dzisiejszych produkcji jest to zrobione z wyczuciem. Mamy tu też humor, fajtłapowate postacie (albo takie które chcą za fajtłapowate uchodzić) i bohaterów zdeterminowanych i złych. Nie zawsze jednak wszystko jest moralnie jasne. Obok wielkich zbrodni mamy małostkowe ludzkie zachowania. Zdrada, niewierność, zemsta, chciwość lub nawet zwykła ludzka krótkowzroczność są powodem morderstw czy kradzieży. Ten konkretny serial nie jest najlepszą  ekranizacja przygód Panny Marple przynajmniej według ulubieńców książkowych przygód – a to dlatego, że nie zawsze wiernie odtwarza dzieła Christie. Mnie to jednak przy oglądaniu aż tak nie przeszkadzało, ale chyba wszystko jest kwestią gustu. Fani brytyjskiego małego ekranu z pewnością będą zadowoleni.



września 03, 2017

"Żeby była jasność, użyliśmy właśnie słowa zmartwychwstanie trzy razy" - czyli co może zdziałać czwórka superbohaterów, recenzja The Defenders

"Żeby była jasność, użyliśmy właśnie słowa zmartwychwstanie trzy razy" - czyli co może zdziałać czwórka superbohaterów, recenzja The Defenders
Po sporej wakacyjnej przerwie powracam do blogowania. Za ociąganie się przepraszam, za cierpliwość dziękuję. Aha… UWAGA SPOILERY!!!




Miałam napisać recenzję chwilę po tym jak wypuszczono The Defenders, miałam siedzieć całą noc oglądając serial i z samego rana napisać posta... Ale wiecie co? Nie było po co.
Najpierw szybko wytłumaczę dlaczego się nie śpieszyłam… pierwsze podejście skończyłam na drugim odcinku.

Z jednej strony nie było tak źle. W końcu każdy serial musi się jakoś zacząć. Tylko, że moim zdaniem początek był zbyt… „przeciągnięty”. Nie tyle nudny, co po prostu za długi. Ktoś może powiedzieć, no dobrze, ale nie każdy musi być fanem Netflixa, nie każdy musiał oglądać poprzednie produkcje.  Zgadzam się z tym absolutnie. Problem polega na tym, że cały serial ma osiem odcinków! Osiem! A twórcy przez dwa pierwsze odcinki nie pozwolili nawet spotkać się wszystkim bohaterom.

Jeśli o wprowadzenia chodzi… 
Myślę, że z mojej perspektywy najlepiej wprowadzono Luke’a Cage’a, a to dlatego, że choć nie obejrzałam serialu o tym bohaterze, już pierwszy odcinek wystarczająco nakreślił postać. Ktoś może się kłócić, że przecież obejrzałam Jessicę Jones, a więc już wcześniej poznałam tego pana… może. Jednak to czego się dowiedziałam z wprowadzenia, jest ważne. Był w więzieniu za coś czego nie zrobił, Harlem jest jego domem i będzie bronił go na wszystkie możliwe sposoby. W końcu nawet pani policjant podsuwa mu co może jeszcze dla dzielnicy zrobić. Kogoś stracił podczas „wojny” z bandziorami gnębiącymi jego rewir. Jak mi idzie? Zaznaczam nie oglądałam Luke’a Cage’a. Przede wszystkim jeszcze raz pokazano nam jakim typem człowieka jest Luke, a to ważniejsze niż poznanie jego historii. Myślę, że wprowadzenie Jessici Jones też nie było złe (ale tu już jestem stronnicza). Co, o zgrozo, mnie zdziwiło? Daredevil! Nie mam pojęcie czy polubiłaby tą postać gdybym zaczęła od The Defenders. Przez pierwsze dwa odcinki denerwował mnie jak diabli (taki suchar;)). I nie mówię, że aktor grał źle, wręcz przeciwnie – ten jest stworzony do roli – to skrypt który mu napisano mnie wkurzył. Jeśli zaś chodzi o Danny’ego (The Iron Fist)… cóż zirytował mnie już w pierwszych sekundach pierwszego odcinka, ale z drugiej strony uczynili tę postać tak „nielubialną” w oryginalnym serialu, że nie spodziewałam się niczego innego.

Spotkania. Właśnie o spotkania powinno chodzić w tym serialu. W końcu czworo superbohaterów łączy siły, żeby walczyć o Nowy Jork. I muszę powiedzieć, że popełniłam błąd kończąc na drugim odcinku, bo to właśnie około trzeciego robi się ciekawie.

Najmocniejszą stroną serialu są niewątpliwie kontakty między bohaterami. To nie tylko się kleiło, w to się wierzyło. Każda interakcja pozwalała nam dowiedzieć się czegoś więcej o bohaterze. Wcześniej każdy z nich miał własny powód żeby bawić się w „nocnego mściciela” lub „obrońcę uciśnionych”, z tego powodu poznawaliśmy ich zupełnie inaczej niż w The  Defenders. Serio, nawet Iron Fist kiedy rozmawia lub walczy z Luke’iem jest „lubialny”, tak jakby spotkanie z nim sprawiło, że staje się lepszą osobą (już na pewno mniej drażniącą postacią. Dowiadujemy się nawet, że o zgrozo! MA POCZUCIE HUMORU!!!). Spotkanie Jessici i Matta Murdocka też zrobiono idealnie. Bo gdzie prawnik miałby poznać krnąbrną prywatną detektyw jeśli nie podczas przesłuchania? Sposoby działania bohaterów i ich motywy były realistyczne, przekonujące. Całości nie brakowało też szczypty humoru.

A teraz to co było złe…

Antagoniści. Przez cały serial tak do końca nie pojęłam po co ci „źli” robili to co robili. Chcieli nieśmiertelności? Twórcy wyraźnie dają do zrozumienia, że jakaś „boska ambrozja” czy też „kamień filozoficzny” im się skończył. Tylko, że nic więcej o nich nie wiemy. Tajna organizacja, niemal nieśmiertelni członkowie. Wszystko takie złeeeee! Nowy Jork się trzęsie w swoich fundamentach, ale tak naprawdę nie wiemy dlaczego właściwie „Ręka” chce zniszczyć to miasto? Przez chwilę, na samym końcu serii, miałam nadzieję, że chodzi o powrót do domu. To coś z czym chyba każdy z nas mógłby się identyfikować. Kto nie chce wrócić do domu? Tylko co to jest ten dom? Kun Lun? A nie najechali go wcześniej i nie zabili wszystkich mieszkańców (tak nie obejrzałam też The Iron Fist do końca… hmmm …. ciekawe dlaczego?)

Sigourney Weaver jako najczarniejszy charakter i twórcy dalej to zepsuli? Serio? Co z nimi nie tak, że nawet przy takiej obsadzie potrafią zrujnować wszystko koncertowo?
Kontakt Elektry i Aleksandry mógłby być świetny, a był przeciętny. Mniej więcej w połowie serialu Elektra przypomina sobie kim była, pozostali członkowie „Ręki” stają się wobec niej nieufni. Już miałam nadzieję na co prawda szablonowy wątek – główna szefowa znana też jako Aleksandra spartaczyła „voodoo” przemianę Elektry w idealną broń celowo. Może ta przypomniała jej córkę, albo jakieś inne historie tego typu. To byłby szablon, ale przynajmniej coś ciekawszego niż zasztyletowanie Aleksandry przez naszą zmartwychwstałą, dwa odcinki przed końcem serii. A o co, do cholery, Elektrze chodziło? Tego się nigdy nie dowiemy. Jedyną złą postacią którą się w pewnym sensie lubi jest Madam Gao, ale to prawdopodobnie tylko dlatego, że nikogo lepszego nie było. Poza tym jak dla mnie za dużo, źle zrobionych, „mistycznych bzdur” o „Chi”, „sile”, „większym dobru” i „życiu samym w sobie”. Jasno pokazuje to pojęcie Amerykanów o duchowości dalekiego wschodu… a właściwe o jakiejkolwiek duchowości. Cały ten pseudo-metafizyczny wątek jakoś do mnie nie przemawia.

Czy serial był zły? To zależy do czego go porównujemy:
Jeżeli do Daredevile’a, to tak. Jak do Jessici Jones to właściwie tylko lekko gorszy, poziom „nieklejania” się wątków podobny. Wszystko jest lepsze niż The Iron Fist. Do Luka Cage porównywać nie mogę.
Moim zdaniem dostaliśmy kolejnego średniaka. Może nie totalną katastrofę, ale lekko zmarnowany potencjał. Twórcy postawili sobie poprzeczkę bardzo wysoko, po trzymających w napięciu zwiastunach doprawionych dobrą muzyką, dostajemy przeciętny serial. The Defenders to kolejny przykład ofiary własnego „hajpu” – czyli mówiąc po polsku Netflix nie sprostał oczekiwaniom.

Wiecie co jest w tych produkcjach Netflixa najgorsze? Są nierówne. Nierówne w ramach jednego serialu, zawsze jest coś za co można je lubić, i coś co nasz irytuje. Zaczynam podejrzewać, że twórcy robią to specjalnie. Nie wiem, czy sięgnę po następną ich produkcję.

kawoszka24

sierpnia 14, 2017

Seriale zbyt szybko zakończone

Seriale zbyt szybko zakończone
Jak często zdarza się wam wściekać, kiedy wasz ulubiony serial zostaje po prostu bezceremonialnie skasowany? Żadnych wyjaśnień! Mogli by chociaż ostatni odcinek uczynić ciekawszym! Oto lista kilku seriali których szybsze zakończenie wrzuciło mnie w otchłań serialowego syndromu odstawienia.

Wiem, wiem lista jest krótka i niepełna, więc proszę czujcie się zaproszeni do wrzucania tytułów w komentarzach – może trafią na następną listę.


The Borgias


Ha! Myśleliście, że będą tylko jedno sezonowe co? Trzeba przyznać, że przez trzy pełne sezony twórcy serialu przenieśli nas do renesansowych Włoch. Jeremy Irons jako zepsuty papież Aleksander VI, Holliday Grainger jako Lukrecja i zapewne ulubieniec kobiecych fanek serialu François Arnaud jako Cezare. Na temat historycznej dokładności nie będę się za bardzo wypowiadać, historii rodu Borgiów nie znam za dobrze, ale plotka głosi, że chyba na byciu poprawnym historycznie twórcom nie zależało. Jednak to nie znaczy, że wszystko było tylko mafijną historią przebraną w ciuszki renesansowej epoki – cały świat przedstawiony był misterny i dograny – ubrania które noszą kobiety Borgiów są zrobione z materiałów zgodnych z realiami epoki, a do tego twórcy operowali barwami, tak aby zgrać je z intencjami bohaterek. Co jeszcze było w tym serialu dobre? Widać było napięcie i chemię między postaciami, w porównaniu do wciąż trwającej Gry o Tron gdzie każdy uprawia seks z każdym do tego stopnia, że zamiast scen erotycznych dostajemy sceny, za przeproszeniem, rąbania drewna, tu mamy prawdziwe napięcie. Dlaczego więc wszystko tak nagle skończyło się po trzecim sezonie? Odpowiedź: brak pieniędzy, ale nieco inny niż w przypadku pozostałych seriali na tej liście. Wszystkie te fantazyjne stroje, renesansowe krajobrazy, rekonstrukcje wnętrz okazały się tak drogie, że nawet wierne grono fanów nie mogło tego opłacić. Serial zabił jego rozmach i dbałość o szczegóły.


Almost Human

Pewnie niewielu z was słyszało o tym serialu... no cóż może dlatego że skończył się szybciej niż się zaczął. Trwał tylko jeden sezon. Fabuła nie jest super oryginalna: Przyszłość każdy policjant ma do pomocy “super hiper androida” i tu pojawia się nasz protagonista który przynajmniej raz w tygodniu musi mieć dostarczanego nowego robo-partnera. Jednego użył go jako tarczy przed postrzałem, drugiego po prostu wyrzucił z jadącego radiowozu. Wszystko zmienia się gdy przydzielają mu androida który został zaprojektowany tak aby przypominać ludzi – ma wgrane różnego rodzaju behawioralne wzorce i umie się uczyć. Tak już to gdzieś widzieliśmy, więc siadając do tego nie spodziewałam się niczego oryginalnego. Jednak zostałam mile zaskoczona po pierwszym i drugim nieco dziwnym odcinku okazuje się, że zarówno nasz ludzki policjant jak i jego elektroniczny partner mają poczucie humoru. Do tego pościgi, wybuchy, strzelaniny, czyli wszystko przy czym można się odstresować po ośmiu godzinach pracy. Mamy też nieco poważniejszy wątek – co to znaczy być naprawdę człowiekiem, kiedy ludzie dbają o swój interes, a kiedy już bawią się w Boga. Jednak ten poważny wątek nie dał się odczuć jako wymuszony i jak już wspomniałam jest dobrze zrównoważony przez humor. Nie jest to może genialny serial, ale z pewnością jest to dobry serial SF na długie wieczory, niewymagający takiego poziomu nerdostwa jak Star Trek. Szkoda więc było patrzeć jak przyzwoita produkcja została brutalnie przerwana, zwłaszcza, że niewiele jest seriali o tematyce androidów.


Houdini and Doyle

I znowu serial kostiumowy. Tym razem Anglia przełomu epoki wiktoriańskiej i edwardiańskiej... cóż po sukcesie The Ripper Street i ciągle powracającym Sherlocku (czy to w Angielskiej czy Amerykańskiej produkcji) nie można się dziwić, że twórcy znów postanowili przenieść nas w tę cudowną epokę. Tym razem, jak tytuł wskazuje, bohaterami są postacie historyczne „wynalazca” Sherlocka – Sir Arthur Conan Doyle i najsławniejszy iluzjonista Harry Houdini. Cóż powiedzmy, że historia została tu potraktowana bardzo lekko – akcja serialu rozgrywa się w Londynie, a wiemy że większą część życia Houdini spędził w USA, (no dobra wiem, wiem cztery lata podróżował po Europie), jest też kilka innych niezgodności, jak na przykład kobieta policjant (Ok, może jest pokazane, że jej nie lubią i traktują jak sekretarkę, ale należy pamiętać, że w ten sposób traktowano kobiety w latach 50, 60 i 70, a nie na początku XX wieku). Jednak kilka rzeczy się zgadza – Harry Houdini jako demaskator spirytystów naraził się swojemu przyjacielowi Sir Arturowi Conan Doylowi, który z kolei często szukał duchowego wsparcia u mediów i wróżbitów. Fabuła serialu została dobrze zapleciona wokół wspomnianego konfliktu. Do tego nastrój grozy – bo duchy, reinkarnacja i przepowiednie będą się przeplatać z wątkami kryminalnymi w których to... nie zgadniecie. Konsultantami policji będą właśnie magik i pisarz (YEY ORYGINALNE!!!)! Jednak serial był ciekawy – z humorem i lubiło się główne postacie. Dlaczego likwidować fajny, lekki serial w który można się wkręcić? Ależ się wkurzyłam...

Firefly

No tak o tym serialu to już wszyscy wiedzą, że powinien być dłuższy, youtuberzy zawsze zamieszczają go na tego typu listach, a fani piszą smętne komentarze. Miałam nie mówić o tym serialu, ale cóż... obejrzałam go. I wiecie co? Faktycznie szkoda. Minus serialu to według mnie początek, ja potrzebowałam trochę więcej niż jeden odcinek żeby się wciągnąć w fabułę. I tak oglądając myślę sobie – o Boże! Kolejny serial o załodze statku kosmicznego – mamy twardego kapitana, kobietę lekkich obyczajów, niezbyt mądrego rambo, kaznodzieje itd. Jak oglądałam serial to myślałam sobie, takich jest wiele, ale jak skończyłam go oglądać to wiecie co? Nie znalazłam alternatywy, bo co? Andromeda? Z absolutnie 100% kiczem i żałośnie sztywnym Kevinem Sorbo? Stargate, który również jest w całości tandetny (z tymże tutaj twórcy przynajmniej nie próbują udawać, że jest inaczej). Z alternatyw i tak najlepszą okazała się Ucieka w Kosmos (Farscape), jednak i ta wypadła bardzo blado. Firefly był dobrze zmontowany, aktorzy nie byli drewniani, muzyka i nawiązania do dzikiego zachodu – wszystko to tworzyło wyjątkowy i niezapomniany klimat. Nie będę może płakać nad tym serialem, lepsze produkcje były kończone po jednym sezonie, ale poproszę jeszcze raz... bardzo mocno... o jakąś sensowną produkcję SF o przygodach w kosmosie bo Star-Treka nie można oglądać w nieskończoność. Aha i piosenka przewodnia, Szanowny Sonny Rhodes, chcę więcej takich kawałków!

Constantine 


Tak kasacja tego serialu naprawdę mnie zdenerwowała. Mocno. Dlaczego DC Legend of Tomorrow ze znaczenie słabszą fabuła ma dwa sezony, a Constantine tylko jeden?! I skasowali go właśnie wtedy kiedy zaczęło się robić ciekawie. Wiem fani komiksu naskoczą na mnie, że serialowy bohater nie ma nic wspólnego z pierwowzorem. Przyznaje się bez bicia – nie czytałam komiksu. Wiem, to karygodne, ale niestety. Będę więc mówić tylko o serialu bez odniesień do komiksowego uniwersum. Bohater był mroczny, ale nie zachowywał się jakby miał kij w dupie (jak często ma to miejsce w Arrow), był nieomylny... no chyba że się akurat pomylił. Rozumiecie o co chodzi? Serial był lekko mroczny, a główny bohater daleki od moralnie nieskalanego ideału. Lubiło się go za to. Z jego arogancje, ekscentryzm i brudne zagrywki. Jednocześnie serial nie był “przegięty” w stronę ciężkich smutnych wątków. Ja wiem, wiem, dlaczego został ucięty po jednym sezonie, mała oglądalność – piątek wieczór to nie moment gdzie większość młodych siedzi przed telewizorem oglądając serial. SERIO? SERIO? Nie można było emisji przerzucić na środę? TO BYŁ DOBRY SERIAL!!! Chcę Constantina!

Wiem, że na tej liście powinno się znaleźć jeszcze kilka produkcji, ale nigdy nie da się zamieścić wszystkiego.





sierpnia 06, 2017

Lekkie, łatwe i przyjemne / 5 Seriali do oglądania latem

Lekkie, łatwe i przyjemne / 5 Seriali do oglądania latem


Lato co prawda się kończy ale ponieważ jestem na serialowym głodzie i sama szukam czegoś lekkiego,przyjemnie relaksującego w te meczące upały podzielę się z wami tym co sama obejrzałam. Zaczynam od seriali, które jest idealnie zassać gdy ma się mało czasu albo jest się zmęczonym, ponieważ trwają  około dwadzieścia - trzydzieści minut.

Galavant

Galavant był moim ukochanym numerem jeden, spełniał absolutnie  wszystkie warunki guilty pleasure.  Galavant to rycerz pragnący zemsty na królu, który porwał jego ukochaną. Od razu mówię to może być pozycja nie dla wszystkich, bo jest to jednocześnie komedia, musical, fantasy  i dzieje się w czasach przypominających średniowieczne. Brzmi dziwnie wiem ale ogląda i słucha się wybornie. Piosenki są  idealnym komentarzem do fabuły a bohaterowie idealnie parodiują schematy - moim ulubionym jest zły król Ryszard bojący się swojej żony.



Brooklyn 9-9

Kolejny z krótkich seriali, jeden sezon można obejrzeć w praktycznie w popołudnie.  To serial komediowy z gatunku procedurali opowiadający o grupie detektywów pracujących na nowojorskim posterunku.  Bohaterowie mają bardzo luźne podejście do pracy i obowiązków, zależy im też aby tak zostało. Jednak wszystko się zmienia gdy na posterunku pojawia się nowy dowódca - Ray Holt, dbający o dyscyplinę i zasady. To właśnie relacje między nim a resztą załogi powodują zabawne sytuację.  



The Wrecked

Coś dla fanów Lost, choć to bardziej  produkcja będący raczej pastiszem seriali katastroficznych. Fabuła opowiada o grupie ocalałych z katastrofy samolotu i ich późniejszą walkę o przeżycie na egzotycznej wyspie. To co odróżnia ten serial to absurdalny momentami humor wynikający  z nieprzystowania   współczesnych ludzi  do życia bez technologi na bezludnej wyspie.  Poza tym problemy aklimatyzacyjne  bohaterów były dla mnie bliższe rzeczywistości ( niezapomniana scena  z komórką, albo wyborem filmu ;))Oprócz humoru, moją uwagę przykuła egzotyczna sceneria.




The Good Place

The Good Place zaczyna się nietypowo - od śmierci głównej bohaterki , Eleanor Shellstrop  i jej trafieniu do tytułowego Dobrego Miejsca, sportretowanego jako luksusowe osiedle,  w którym mieszkają nieliczni wybrani.  Ci wybrani trafili tam ponieważ, udało im się zebrać za życia wystarczającą liczbę punków za spełnianie dobrych uczynków. Istnieje też oczywiście Złe Miejsce o którym mówi się niewiele.  Jednak okazuje się , że Eleanor trafiła do Dobrego Miejsca przez przypadek dlatego, musi ukrywać swoją tajemnicę. Jedyną osobą która zna prawdę jest Chidi - profesor etyki, bratnia dusza Eleanor, który ma jej pomóc stać się dobrą osobą. Dzięki temu każdy odcinek poświęcony jest jednemu z zagadnień filozoficznych co czyni serial jeszcze ciekawszym, w odbiorze pomaga również kolorowa stylistyka.



Superstore

Fabuła opowiada o pracownikach supermarketu, wśród których są zarówno weterani jak i nowi przyjęci. Szczerze powiem, że bardzo sceptycznie podchodziłam do tego serialu, ale mogę polecić go bez problemu, jest świeży, zabawny co najważniejsze lubię bohaterów (Dina i Garett to moi ulubieńcy) a akcja dzieje się w miejscu rzadko odwiedzanym przez reżyserów. Serial pomimo komediowego wydźwięku porusza również aktualne problemy społeczne w Stanach Zjednoczonych.



A wy znacie jakieś podobne seriale które warto by obejrzeć ?



Magda Has






lipca 24, 2017

"Temat wyczerpany, komandorze(...)Teraz pańska kolej" - recenzja książki Rafała Dębskiego "Światło Cieni"

"Temat wyczerpany, komandorze(...)Teraz pańska kolej" - recenzja książki Rafała Dębskiego "Światło Cieni"
Zabierzmy się teraz za recenzję książki Światło Cieni Rafała Dębskiego. Imię jest dość znane, jego debiut to opowiadanie Siódmy Liść i od tamtej pory pisał sporo. Oprócz książek SF w jego dorobku znajdziemy też fantasy, powieści historyczne, wojenne, sensacyjne a nawet kryminalne. I możecie być pewni, że wkrótce wezmę jakiś jego kryminał na warsztat, a do dlatego, że Światło Cieni zainteresowało mnie na tyle, żeby przeczytać inne książki tego autora. Aha i uwaga SPOILERY.

Wszystko zaczyna się tak jak wiele książek Science Fiction - obca planeta, ludzka kolonia I “niby” wszystko w porządku. Od razu dostajemy pierwszą zagadkę – członkowie ekspedycji widują zjawy. Może to złudzenie? Może wynik stresu, ale nasz główny bohater – komandor Reuben Vaybar, jako dobry wojskowy dla którego bezpieczeństwo ludzi i wyprawy jest najważniejsze zakłada, że być może jest to coś więcej niż tylko wynik stresu, w końcu są na obcej planecie, trzeba spodziewać się najgorszego. Prawda?

Książkę czyta się od pierwszej kartki z zaciekawieniem, nawet jeżeli nie jest to na co liczyliśmy na początku. Bardziej niż wartka akcja wciąga nas swoista mentalna gra wspomnień głównego bohatera. Powoli poznajemy Vaybara, przechodzimy razem z nim szkolenie, dowiadujemy się o jego nie zawsze zdrowych pragnieniach i o zdarzeniach z przeszłości, ale dzieje się to naturalnie, nie jako odcięte retrospekcje, ale coś spójnego z całością fabuły. Tu należy jasno i wyraźnie zaznaczyć, że wyłącznie za nim podążać będzie narrator, nigdy nie pokaże nam perspektywy Marli, czy Poroya. Światło cieni to historia napisana na jeden głos – głos Vaybara.

Język może być plusem lub minusem, zależnie od tego czego oczekujemy. Jak na twardego pilota floty gwiezdnej zaskakująco rzadko padają tu przekleństwa, z jednej strony nic w tym złego z drugiej ktoś mógłby się przyczepić, że jest to nieautentyczne. I faktycznie czytając książkę miałam wrażenie, że język jest wygładzony, nawet sterylny, ale... sądzę, że o to chodziło autorowi. Język ma nie przeszkadzać, ma tylko prowadzić.

Ok, to mi się podobało, ale było wiele rzeczy które mnie zirytowały. Niektórzy zarzucają książce brak wyraźnie zarysowanego świata. Jest jakaś flota gwiezdna – ale jaka? Kto nią rządzi, jak wielka jest Federacja? Jest inny świat – Cronna ale gdzie ona leży? Poza paroma wzmiankami jaka jest jej wielkość wobec ziemi i jedną przejażdżką głównego bohatera nie dowiadujemy się o tym miejscu zupełnie nic. Wszystko mogłoby się równie dobrze dziać na Marsie, parę set lat po wylądowaniu Apolla na księżycu. Nie do końca zgadzam się z tym zarzutem, z tej prostej przyczyny, że książka jest dla mnie o czymś nieco innym. Poza tym tak serio? Ile poświęcamy czasu na zgłębianie polityki i geografii świata w którym żyjemy? Jest jest dla nas oczywisty. Co tu pisać?

Teraz mój własny zarzut – narracja podąża tylko za głównym bohaterem dlatego w momencie kiedy obcy byt komunikuje się z nim niemal wcale nie mamy wątpliwości, że ten byt istnieje naprawdę. Chyba oczekiwałam lepszej gry pełnej wątpliwości i niepewności – Czy Vaybar naprawdę widzi to co widzi, słyszy to co słyszy, czy może postradał rozum? Zbyt szybko moim zdaniem główny bohater dochodzi do wniosku, że faktycznie ma do czynienia z bytem pozaziemskim. Hej! Ja wiem, że ma być prostym wojskowym, ale nie wierzę, że nikt by się nie zastanawiał, nie powątpiewał, w końcu jest najwyższy stopniem, od niego zależy życie innych, czy to aby odpowiedzialne nie mieć takich wątpliwości? Nie wierzę, że w przyszłości w której ludzie latają na obce planety wojskowi nie byliby szkoleni, żeby zauważać u siebie objawy chorób psychicznych. Tu też po raz pierwszy chyba tak bardzo drażniło mnie, że jedyną perspektywą jest perspektywa Vaybara. Jak na takie zachowanie dowódcy mogli patrzeć inni członkowie ekspedycji, w tym kobieta z którą sypiał? Dodałoby to pełni do całego obrazu, a tak dostajemy nieco dziwną historię jednego bohatera.

Więc w moim odczuciu książka jest... dziwna. Po przeczytaniu miałam pewien niedosyt, zakończenie wydawało mi się urwane – i piszę to wiedząc, że inni to samo zakończenie otwarte, zachwalali. Co jakiś czas chodziło mi po głowie “zmarnowany potencjał”. Z drugiej strony, może nie do końca zrozumiałam książkę. Książka jaką opisałam – na wiele głosów z zagadką typu czy to realne zagrożenie czy tylko wymysł spanikowanego umysłu – już była. Baa, było ich wiele, jedne lepsze inne gorsze. To co czyni Światło Cieni wyjątkową to chyba ten samotny nostalgiczny ton. Jedna perspektywa, jeden człowiek, jedna ocena i brak ostatecznego rozwiązania – urwane zakończenie, tak jak często nagle kończy się życie. 

Czytając książkę odniosłam wrażenie, że jest ona w jakimś sensie bardzo osobista. I nie mam urojeń! Potrafię rozróżnić aktora od postaci którą gra, autora od narratora i już na pewno wiem, że poglądy jednego i drugiego wcale nie muszą być (często nie są) takie same. Jednak jest jakaś refleksja i melancholia tak osobista płynąca z tej książki, że niemal wbiła mnie w fotel.

Trudno mi tę książkę polecić, trudno mi ją odradzić. Czasem każdy mam takie momenty w życiu, że potrzebuję się wyciszyć, sięgnąć po inną niż zazwyczaj lekturę. Może właśnie wtedy warto przeczytać Światło Cieni? To na pewno dziwna, ale ciekawa książka.

kawoszka24

lipca 12, 2017

"Gdzie wpisałabyś picie za dnia w doświadczenie czy w dodatkowe umiejętności?"- czyli trochę o serialu Jessica Jones

"Gdzie wpisałabyś picie za dnia w doświadczenie czy w dodatkowe umiejętności?"- czyli trochę o serialu Jessica Jones



Netflix to wszystkim znany fenomen, dzięki któremu każdy może sobie legalnie pooglądać całe sezony seriali naraz. Tytułu takie jak House of Cards, Marco Polo czy Jessica Jones w całości zostały wyprodukowane przez ten koncern. I to właśnie za Jessice Jones chciałabym się teraz zabrać. Dlaczego? Cóż.. prawda jest taka, że jestem nerdem i po prostu uwielbiam uniwersum Marvela.

Jeżeli lubicie lateksowe stroje, tajne rządowe organizacje i humor w stylu Roberta Downeya Jr. To niestety tu tego nie znajdziecie. Właściwie z humorem jest w serialu mały problem. Wszystko utrzymane jest w bardzo ciężkim klimacie, z jednej strony Nowy Jork (a dokładnie Hell's Kitchen) pełen jest starych, rozpadających się kamienic, żuli, ćpunów i wariatów. Z drugiej mamy czyste klimatyzowane budynki szklanych wieżowców, pełne zimnych i wyrachowanych prawników, reporterów i skorumpowanych wojskowych. I właśnie tu, między dwoma obliczami wielkiego miasta, pojawia się główna bohaterka – prywatny detektyw z niezbyt finezyjnymi metodami działania. Trzeba nadmienić, że filmowcy wykonali kawał dobrej roboty – czuje się atmosferę całego miejsca, od razu zanurzasz się w kreowany przez twórców świat. Podobnie jak w Daredevill, gdzie operowano odcieniami czerwieni, które zawsze były przy głównym bohaterze, tu fiolet będzie zwiastował głównego antagonistę.

Więc jakim rodzajem superbohatera jest Jessica? Żeby zrozumieć kim była Jessica Jones należy przybliżyć to jak ta postać w ogóle powstała. W 2001 roku Marvel postanowił stworzyć coś dla starszych odbiorców, coś poważniejszego i brutalniejszego. Tak powstał Marvel Max specjalizujący się w treściach tylko dla dorosłych. Pierwszym komiksem który Marvel wypuścił pod tą marką był Alias (2001), w którym to właśnie wprowadzono Jessice Jones. Max wydał też tytuły takie jak Cage (2002), Blade (2002) czy Deadpool Max (2010). Dlatego właśnie w Jessice Jones nie znajdziemy wzniosłych przemów, masy gadżetów ani w ogóle super bohatera. Mamy tylko detektyw z nadludzka siłą która alkoholem próbuje uciszyć traumatyczne wspomnienia.

Dostajemy więc kolejnego protagonistę z problemami i używkami. Brzmi nudno, prawda? I cóż, nuda to coś będzie się przewijało przez tą recenzje dość często. Nasza bohaterka to alkoholiczka, z syndromem stresu pourazowego. Do tego jest bezczelna, złośliwa, często jej moralne wybory pozostawiają wiele do życzenia a gdy skończą się jej argumenty, używa siły. Wszystko oczywiście przyprawione jest najtańszą whisky. Można by rzec taki Brudny Harry, tylko że w spódnicy. Może „tylko” a może „aż”? Kiedy ostatnio widzieliśmy taką kobiecą postać?

Często kiedy bohaterką jest kobieta, jej seksapil to część „oferty sprzedażowej” - stroje i sposób przedstawienia np. Wonder Woman, Miss Marvel czy Batwoman jasno pokazuje, że duża część odbiorców to mężczyźni (od chłopców do starszych panów). I nie chcę tu spłaszczać przez to tych postaci. Ich wygląd nie stanowi przecież wszystkiego, każda z nich ma własną misje i powody, dla których radośnie pomagają ludzkości. Cóż kiedyś sama Jessica w niezłym stroju ratowała ludzi jako Jewel, ale nie tą Jessice dostajemy w serialu. To też nie tak, że Krysten Ritter jest odpychająca, wręcz przeciwnie, moim zdaniem to jedna z ładniejszych aktorek z nie lada talentem.

Ważne jest, że Jessica Jones którą dostajemy jest autentyczna – od zachowania poprzez wygląd. Mamy kobietę z nadludzką siła, ale nie superbohaterkę, seksowną kobietę, ale taką która większość dni spędza na śledzeniu ludzi, robieniu zdjęć z ukrycia, zaś wieczorami zapija smutki w barze lub przed lustrem. Twórcom serialu udało się wyjść z schematu chłopaciary i babo-chłopa i przetłumaczyć Harrego z jego magnum 45 i sprawdzoną marynarką na język kobiet. Być może nie jest to wielce genialna postać, ale na pewno sama kreacja głównej bohaterki to ogromny plus produkcji.

Minusem jest sama fabuła pierwszego sezonu i mówię to z wielkim smutkiem, bo właściwie nie do końca wiadomo co poszło źle. Mamy przecież The Purple Mana, „supervillaina” tak złego, psychopatycznego i inteligentnego, że sam Joker mógłby z nim konkurować, do tego gra go David Tennant! Mamy interesującą bohaterkę, ciekawe postacie poboczne (w tym Luka Cage, który zresztą już też ma własny serial) i bardzo, bardzo złych antagonistów. Zadawałam sobie sama pytanie JAK TO MOGŁO MNIE NUDZIĆ?

Niestety musiałam się przemóc, żeby obejrzeć pierwszy odcinek, a to duży minus, bo pierwszy epizod ma nie tylko wprowadzić bohaterów, ale też podsycić ciekawość. Co jakiś czas fabuła przyśpieszała, co jakiś czas zwalniała, ale było kilka momentów kiedy musiałam przekonywać sama siebie żeby obejrzeć odcinek do końca. Ogólne odczucie jest raczej pozytywne, fabuła była ciekawa, ale przypominało to raczej przebrnięcie przez Zbrodnie i Karę Fiodora Dostojewskiego, niż czytanie książek Alex Kavy. Twórcy serialu na pewno nie pomagają ci się wciągnąć w intrygę, musisz już tego chcieć jak siadasz przed ekran. Częściowo można to zrzucić na sposób w jaki Netflix działa, w przypadku The House of Cards udostępniono od razu wszystkie 13 odcinków sezonu pierwszego, coś czego chyba nikt przed nimi wcześniej nie zrobił. Powstanie mediów strumieniowych sprawiło, że postał nowy gatunek odbiorcy – taki który połyka naraz całe sezony seriali. I choć inaczej sprawa miała się w przypadku Jessici Jones (najpierw udostępniono dwa odcinki), to może stare nawyki scenariuszowe pozostały?

Sam serial ma ciężki klimat, a to dlatego, że porusza trudne tematy – co to znaczy, że chcemy coś zrobić? Na ile ktoś kto nas przymusza i łamie naszą wolę, a na ile wyciąga z nas to co zawsze w nas siedziało? Co chcielibyśmy zrobić, ale się boimy? Czy cel uświęca środki? Czy naprawdę zawsze znamy ludzi, których uważamy, za przyjaciół? I tak dalej... i tak dalej. Więc cóż Jessica Jones to jedna z tych produkcji, która wcale nie jest po prostu Sci-Fi, wszystkie supermoce są tam po to, żeby wyraźniej zadać te pytania, wrzucając odbiorce na coraz bardziej grząski moralnie grunt.

Serial warto obejrzeć. Jednak paradoksalnie niekoniecznie jest on skierowany do typowych nerdów, fanów pościgów, wybuchów i niemal zawsze triumfującego dobra. Ja pomimo tego, że serial nie wywołał u mnie wielkiego „WOW”, z utęsknieniem czekam na drugi sezon.

A tymczasem zwiastun The Defenders w którym to ramię w ramię staną Daredevill, The Iron Fist, Luke Cage i oczywiście Jessica Jones.




kawoszka24

lipca 07, 2017

Portret ziemiaństwa polskiego / “Mój pamiętnik” Anny z Działyńskich Potockiej

Portret ziemiaństwa polskiego / “Mój pamiętnik” Anny z Działyńskich Potockiej
Tym postem chciałabym zacząć cykl wpisów o ciekawych kobietach z różnych okresów historycznych a może nawet z różnych stron świata. Mam zamiar w nim  recenzować biografie, autobiografie i wszystko inne co wpadnie w moje ręce. 


Przełomowe momenty

Anna z Działyńskich Potocka urodziła się drugiego  listopada 1846 roku w Kórniku. Zapisała się w pamięci ludzi jako działaczka społeczna i oświatowa, dla której ważnym było krzewienie polskiej kultury. Była najmłodszą córką Tytusa i Celestyny Działyńskich. Jej ojciec był znanym patriotą, mecenasem sztuki, kolekcjonerem i wydawcą książek historycznych. Brał udział w powstaniu listopadowym. Był członkiem Towarzystwa Pomocy Naukowej, współtworzył Poznańskie Towarzystwo Przyjaciół Nauk, należał też do Warszawskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk. W swojej posiadłości w Kórniku aklimatyzował zagraniczne drzewa i krzewy. Jego patriotyzm przejawiał się w każdej czynności z resztą Potocka wspomina o tym przy każdej okazji “ Szczególną chlubę Ojca mego stanowiło, że budując wspaniały zamek w Kórniku[...], używał do tej budowy prześlicznej tylko polskich rąk i materiału polskiego”. Wychowanie w patriotycznym duchu mocno wpłynęło na późniejsze życie Anny.

                                                     


                                                                     Dwór Potockich w Rymanowie
 Autor Andrzej Otrębski
                                                             
Sam pamiętnik podzielony jest na trzy części – Lata dziecinne i pierwszej młodości, Pierwsze lata po ślubie, Rymanów. Podział ten związany jest z momentami przełomowymi w życiu Anny. Pierwsza część opisuje dzieciństwo Anny jej problemy z guwernantkami, śmierć ojca która stanowiła dla niej duże przeżycie czy pobyt na pensji. Również tutaj opisuje poznanie swego przyszłego męża a także ślub. Druga część skupia się na pierwszych latach po ślubie, problemach jej samej jako młodej matki, zawiera tragiczną opis śmierci synka Piotrusia a kończy na sprzedaży domu w Oleszycach i kupnie 
Rymanowa. Trzecia najobszerniejsza część to wspomnienia z działalności w Rymanowie problemach finansowych z nim związanych oraz trudnościach jakie spadły na Anne po śmierci jej męża. Podział na trzy części jest dość płynny, Potocka w każdej części wraca myślami do dowolnego momentu w swoim życiu, dzieje się tak z wielu przyczyn. Wszelkie te zabiegi są celowe, gdyż przytaczana historia i jej skutek w przyszłości z komentarzem Anny mają być przestrogą dla przyszłych pokoleń Z drugiej strony trzeba też pamiętać, iż nasza pamięć też jest subiektywna w dodatku mocno zawodna i wraz z jednym wspomnieniem napływają inne.
         Anna z Działyńskich Potocka
           źródło Narodowe Archiwum Cyfrowe
                                                       

Przewodnik dla przyszłych pokoleń

Nie piszę tych kartek dla obcych, ale piszę dla dzieci moich.[...]Szczera będę zupełnie;wstydzić się nie tak dalece nie mam czego; podłego nie nie popełniłam;a błędy, które przez zbyt gwałtowne usposobienie moje popełniłam niech będą przestrogą dla dzieci moich” .To jedne z pierwszych zdań zaczynających pamiętnik Anny. Już w przedmowie wydaje się zdradzać głównych adresatów swoich wspomnień, z resztą jak już wspominałam wcześniej będzie się to przewijało przez cały pamiętnik. Potocka pisze dla dzieci, jej pamiętnik wydaje się mieć wręcz charakter “przewodnika” dla przyszłych pokoleń. “Przewodnik” ten obejmuje większość sfer życia od duchowości przez opiekę nad dziećmi do prowadzenia majątku. Nie jest to oczywiście pozbawiona refleksji schematyczna broszura, ale pamiętnik mądrej, dojrzałej i wierzącej do końca w swoje ideały kobiety. Nawet pomimo tragedii które ją spotkały, nigdy się nie poddała, choć wątpiła, starała się być szczera ze sobą dlatego uczciwie opisywała wszelkie wątpienia jak np. kryzys wiary po śmierci swojego małego synka. “Ale czekał mnie jeden kryzys życia, stanowiący może najstraszniejszą jego epokę, choć to cichy, ukryty oczom ludzkim był dramat. Straciłam wiarę!”

Niepokorna natura Anny

Anna była dzieckiem mającym jak sama twierdzi “niepokorną naturę”. “Zresztą jak wiecie było we mnie coś gwałtownego, niepowstrzymanego”. Ta natura i energia nie była spożytkowana, uważano ją z krnąbrną, niegrzeczną i często ja zamykano w kozie. Anna mimo posiadania rodzeństwa chowała się sama i nie miała gdzie wybawić się i wybiegać. Do jej wychowana zatrudniano bony i wychowanki, które nie potrafiły sobie z nią poradzić często karciły ją z byle powodu, jej matka nie była nawet tego świadoma. Stosunek dziecka do wychowawczyni był ambiwalentny, choć guwernantka znęcała się nad Anną, ta nie chciała jej odejścia. “Matki nieraz łudzą się o dobroci nauczycielki, bo widzą,że ją dziecko kocha! Nigdy temu wierzyć nie trzeba; pies najbardziej bity szaleje za swoim panem. I dziecko przywiązuje się i do najgorszej osoby”. Mając te chwile w pamięci Anna w swoim pamiętniku przytacza te chwile i ostrzega przyszłych rodziców przed takim zachowaniem. Widać tu wyraźnie dziewiętnastowieczny sposób chowania dzieci, gdzie nawet nie wolno było zabierać ze stołu smakołyków. Anna jako matka chciała to zmienić i walczyła o to przez cały czas. Nie mając doświadczenia jako młoda kobieta w wychowaniu dzieci zdawała się na intuicję i starała się robić to co wydawało się jej słuszne, nawet jeśli ludzie wokół niej radzili jej inaczej. “Ja chciałam karmić bezwarunkowo, doktor i przybyła post factum “mądra pani” spiskowali, by mi pokarm stracić, dając ciągle na przeczyszczenie, głodząc na umór:”.


"Mój pamiętnik" polecam wszystkim tym którzy są szczególni zainteresowani życiem codziennym ziemiaństwa polskiego w dziewiętnastowiecznej Polsce a w szczególności sytuacją kobiet. Wiele z przemyśleń autorki można odnieść do współczesnych czasów.

Magda Has

lipca 01, 2017

Norweskie problemy z alkoholem / "Pentagram" Jo Nesbo

Norweskie problemy z alkoholem / "Pentagram"  Jo Nesbo
Kolejną recenzję czas zacząć, a jak to zwykle u mnie bywa zajmiemy się kryminałem. Był taki moment, ze nazwisko Nesbo wręcz „biło po oczach” zarówno z półek znanych sieciowych księgarni jak i z tych supermarketowych. Powiem szczerze, ze długo broniłam się przed czytaniem tego akurat pisarza, nie lubię nachalnych kampanii reklamowych, poza tym miałam już pewne wyobrażenie o zawartości i wiele się nie pomyliłam, ale po kolei.

Jeżeli chodzi o język to powiedzieć mogę niewiele przynajmniej dopóki nie nauczę się norweskiego. Tłumacz zapewne wykonał kawał dobrej roboty, gdyż wszystko jest płynne i spójne, chwilami, zapewne tylko gdy nie można było czegoś dosłownie przetłumaczyć, zdał się na kreatywne słowotwórstwo. Książkę czyta się przyjemnie. Narrator jest trzecioosobowy mocno perspektywiczny. Najczęściej podąża za głównym bohaterem – detektywem Harrym Holem, choć nie zawsze, dając nam też wgląd w myśli i emocje innych postaci.

Pierwsze kilka stron wprowadzenia mocno mnie znudziło, ale na szczęście to tylko kilka kartek, potem zaczyna się robić ciekawie. Fabuła toczy się powoli, ale na pewno nie ma nudy. Zwłoki dostajemy już na pierwszych stronach książki, potem w idealnych wręcz odstępach autor ukazuje nam kolejne wydarzenia wciągając nas sam środek zagadki. Z pojedynczego morderstwa dochodzimy do serii zbrodni... tak wiec mamy nasz ulubiony typ mordercy z ostatnich lat, seryjny zabójca. Trochę to nudne i smutne, że Norweg postanowił wpisać się w amerykański kult, jeśli wolno mi tego słowa użyć, seryjnych morderców. Krzyczą do nas z ekranów telewizorów, kartek coraz to nowszych książek i każdy już wie, że pierwszym seryjnym mordercą był Kuba Rozpruwacz, a Zodiaka nigdy nie złapano. Osobiście nudzą mnie seryjni mordercy jako, że jeden jest łudząco podobny do drugiego. Jednak nic nie jest takie na jakie wygląda i... nie, nie, tym razem nie spojleruję. Powiem tylko, że pan Nesbo ładnie wybrnął z tego schematu, osobiście byłam mile zaskoczona finałem.

Bohater...tak pan Harry Hole to detektyw z problemami, alkoholik,  który sprawy rozwiązuje niekonwencjonalnymi metodami... nuda , nuda,  nuda, takich było na pęczki. A i nie zapominajmy o skorumpowanych detektywach, tym razem dla kontrastu antagonista naszego bohatera jest wyrahowany,  i zimny  ale służbowo bez zarzutu.  Nesbo postanowił więc przyklasnąć modzie i napisał kolejny "psychologiczny" kryminał. Ach gdzie ci prostolinijni detektywi gdzie te kryminały z zagadką i fabułą na pierwszym miejscu? Cóż chyba odeszły z wraz z takimi skamielinami jak ja. Co mi się jednak podobało to to, że alkoholowe wybryki głównego bohatera posłużyły też zarysowaniu świata. Ukazały trochę „folkloru” Oslo, zwróciły uwagę na to jak np. trudno jest kupić alkohol w Norwegii (oczywiście nasz główny bohater zawsze dzielnie sobie z tym poradzi) oraz z jak dziwaczną mieszanką religii i sekt spotykają się na co dzień Norwegowie (kościół, który można wynająć na msze). Najciekawsze jednak autor książki zostawił na koniec. Uwaga Spoiler! Pentagram jest częścią serii ( i to nie ostatnią częścią) i przy końcu nasz brudny Harry przestaje pić. Ciekawy zabieg bo zamiast niepijącego, wzorowego policjanta dostajemy niepijącego alkoholika policjanta. I tu moim zdaniem Nesbo wyłamał się  pięknie z szablonu i sztampy.

Podsumowując Pentagram Jo Nesbo to dobra rozrywkową literatura. Nie rozumiem nadal szału i reklamy jaka się w około niego rozpętała, ale książkę z czystym sumieniem mogę polecić. Każdy fan morderstw, trupów i zagadek będzie się przy niej doborze bawić. Zastanawiam się tylko jak wyglądają inne części przygód Harrego Hola? Być możne już niedługo kolejna recenzja.

Magda Has

czerwca 30, 2017

Niełatwo być Bogiem w Edenie / "Eden" Stanisława Lema i "Łatwo być Bogiem" Roberta Szmidta

Niełatwo być Bogiem w Edenie / "Eden" Stanisława Lema i "Łatwo być Bogiem"  Roberta Szmidta




Trochę się do tego zbierałam, zwłaszcza że oba nazwiska są znane, a jedno z nich to wręcz mistrz gatunku, ale w końcu postanowiłam napisać pierwszą w moim życiu recenzje porównawczą (jeżeli coś takiego w ogóle istnieje). Jednym z powodów jest to, że choć polskie fantasy przeżywa już od Sapkowskiego swoisty renesans i nie znam kogoś kto by nie czytał przynajmniej jednej polskiej książki fantasy to science fiction pozostaje nijako w cieniu. Ot taki zaniedbany, mniejszy brat. Przybliżając więc polskiemu czytelnikowi ten gatunek chciałabym wziąć na warsztat dwie książki “Eden” Stanisława Lema i „Łatwo być Bogiem” Roberta Szmidta. Dlaczego akurat te dwie książki? Ponieważ są skrajnie różne, prezentują zupełnie inny styl narracji a jednak należą do tego samego gatunku, który to chcę przybliżyć szerszemu gronu czytelników. Porwałam się z motyką na słońce, prawda?

Stanisława Lema nie trzeba chyba nikomu przedstawiać, myślę że młode pokolenie dalej jest katowane “Bajkami Robotów”. Nie masz jednak kameleona ponad Lema. Rzadko się zdarza, żeby pisarz mógł tworzyć tak różne pod względem stylu, narracji, tematyki powieści i opowiastki jak Lem. Krąży nawet anegdotka, że sam Filip K. Dick uznał, że Lem to nie człowiek, a zbiór pisarzy (nazwisko to tak naprawdę akronim), a wszystko to tylko komunistyczna prowokacja. Sam Dick miał schizofrenie, więc wszystko jest nieco dłuższą i smutniejszą historią. Od razu zaznaczam, aby samemu się nie zgubić i nie skompromitować, że będę omawiać jedno konkretne dzieło – Eden, należące do wczesnej twórczości pisarza. Z kolei ze Szmidtem część już się zapewne spotkała, jest on dość znanym pisarzem, w 2000 roku założył czasopismo „Science Fiction”, którego jest naczelnym redaktorem.
Przez jakiś czas był nieaktywny twórczo, a w ostatnich latach zabrał się ponownie za pisanie powieści z gatunku SF. Książka „Łatwo być Bogiem” to pierwsza część “opery kosmicznej”, więc samej fabuły do końca ocenić nie będzie można, wkrótce zresztą na pewno zabiorę się za następną część, a wtedy... może kolejna recenzja?

Języki i style...och będzie ciężko. W Edenie Lema mamy do czynienia z narratorem trzecioosobowym, trudno natomiast mówić o jego wszechwiedzy – brak wstawek w stylu “choć on jeszcze tego nie wiedział jego kolacja została już zjedzona”. Ma się wrażenie, że narrator stara się być idealnie bezstronny, bezosobowy i niemal niewidoczny. Jego jedynym zadaniem jest opisywanie wydarzeń i otaczającego świata i sam zdaje się być ograniczony wiedzą bohaterów. Jest niemal nieperspektywiczny, niemal bo lekkie podążanie za postaciami jest – ale bohaterowie choć psychologicznie spójni i prawdopodobni nie są mocno zarysowani. Trudno wskazać głównego bohatera, jeżeli takowy istnieje. Inaczej zupełnie sprawa się ma u Szmidta – mamy mocno perspektywicznego trzecioosobowego narratora. Nasz główny bohater (w sumie, można mówić o dwóch, ale pierwsza historia urwana została dość szybko) jest tak charakterystyczny jak tylko może być. Nie brak tu tragicznych wspomnień, myśli o tym jak uroczo byłoby kogoś po prostu wysłać w próżnię. Boimy się i wściekamy wraz z bohaterem i albo go lubimy, albo nie. Mi osobiście bardzo przypadł do gustu. Mamy tu więc typowy twardy język, charakterystyczny dla polskiego pisarstwa ostatnich lat. Trzeba przyznać, że Robert Szmidt bawi się językiem na swój własny sposób.

Jeśli chodzi o fabułę, to muszę się przyznać, że obie książki wciągnęły mnie niemal od razu, od pierwszych słów. Jednak każda na swój sposób. Lem często w swoich książkach wprowadza atmosferę niepewności i zagadki – wszystko jest obce i inne. Niegroźne z pozoru rzeczy mogą okazać się mordercze, a te upiorne zupełnie niegroźne. W Edenie mamy do czynienia z grupą naukowców, rozbitków – i tym jak odosobnienie, strach przed nieznanym, ale także ciekawość kieruję bohaterów do różnych działań. Coś jak u Robinsona Cruzoe, ale lepiej, bohater Defoe był prostym żeglarzem, który nie był chętny do pakowania nosa w nieswoje sprawy (może słusznie), bohaterowie Lema to lekarze, inżynierowie, naukowcy, którzy będę pakować swoje nosy gdzie się da. Mamy więc takie swoiste studium ludzkiej psychiki – ich choć narrator nie ocenia moralnie postępowania, to sami bohaterowie już tak. Niejednokrotnie decyzje budzą wewnętrzny sprzeciw czytelnika. W Łatwo Być Bogiem, jak zresztą tytuł sugeruje również mamy do czynienia ze swoistą oceną moralną gatunku ludzkiego, ale jak wspominałam w iście odmienny sposób. W tym świecie ludzkość bajecznie wręcz rozpleniła się po kosmosie, sprawiając, że staliśmy się niemal przekonani o własnej dominacji, ale …. no tak spoilery... cóż pierwsza część książki wprowadza nas w podobny jak w Edenie nastrój tajemnicy oczywiście w specyficznym stylu pisarza. Zamiast grupy naukowców poświęconych sprawie, mamy grupę szabrowników gdzie każdy kłamie na potęgę. Ciekawość to jedyny motyw który łączy obie grupy bohaterów. W drugiej części Łatwo Być Bogiem tajemnicy nie ma, jest za to cała kawalkada psychopatii. Na początek główny bohater trafia do koloni karnej czując się naturalnie niewinnym. Następnie wyrwany z jednego piekła trafia do innego, a dokładniej na stację orbitalną wokół planety na której ludzie odkryli nie jeden a dwa obce gatunki. Oba stosunkowo prymitywne i w stanie wojny.

Autor poprzez różnych bohaterów przedstawia odmienne punkty widzenia i racje moralne. Dość powiedzieć, że jak się zapewne domyślacie ludzie na danej stacji zaczęli się bawić w bogów. Obie książki zadają pytania o tym czy kiedykolwiek zabójstwo jest uzasadnione, czy wolno ingerować w obce sobie nie znane kultury? Wielkie i małe pytanie przewijają się przez oba utwory, a autorzy osadzając bohaterów w świecie SF wystawiają nam ludziom, laurkę. Tak wiem stary motyw, ale częściowe odpowiedzi na nie już nie koniecznie takie stare.

Magda Has


czerwca 28, 2017

Analiza społeczna z trupem w tle / "A Fatal Inversion" - Barbara Vine (Ruth Rendell)

Analiza społeczna z trupem w tle / "A Fatal Inversion" - Barbara Vine  (Ruth Rendell)



Będąc jeszcze polską imigrantką na niezbyt słonecznych wyspach, miałam mały dostęp do polskich książek (i nie mówię tu o e-bookach, ale o prawdziwych, papierowych książkach takich co to jak są nowe to pachną drukarnią, a starsze biblioteką i kurzem) więc sięgałam czasem po anglojęzyczne pozycje. Dlatego którejś pięknej podroży w przystacyjnej księgarni znalazłam książkę pani Barbary Vine a właściwie Ruth Rendell, która kryje się pod tym pseudonimem. Tytuł "A Fatal Inversion” brzmiał mi nieco tandentnie, ale w końcu nie każda książka musi być genialna. Skusiłam się, bo jestem zdecydowana fanką kryminałów, morderstw i psychopatów. Przyznam się szczerze, że oglądam wszytko od  amerykańskich procedurali przez tzw. "True Crime” aż po czytanie klasyków takich jak Agatha Christie i serii o Sherlocku Holmesie. Co mi wiec szkodziło.  Na początku język wydawał się trudny, ale po kilku mozolnych dniach wklepywania skomplikowanych słów lub wyszukiwania ich w słowniku przestawiłam się na język Pani Vine i to dosyć szybko. Nie chce tu naturalnie twierdzić, że każde słowo znam z tłumaczeniem, często się gubiłam albo musiałam cofać się o kilka stron. Zasadniczo więc polecam książkę ludziom na średnio zaawansowanym poziomie (nie martwcie się, że nie ogarniacie tak zwanych „perfektów", o wiele lepiej się je  czyta niż konstruuje, jeżeli rozumiecie, tryby warunkowe to możecie próbować) początkujący sobie raczej nie poradzi. Osobiście nie wierzę, że trzeba mieć dyplom z anglistyki, żeby docenić angielską literatura. Językowi pani Vine chciałabym się jednak przyjrzeć nieco dokładniej. Otóż, kiedy otworzy się jakąkolwiek angielska recenzję tej książki to od razu (oprócz wyrazów uwielbienia, od których aż mdli) pojawia się przyrównanie do Charlesa Dickensa i innych wiktoriańskich pisarzy. Tak tego samego od "Opowieści Wigilijnej". Jak to przeczytałam to pomyślałam, że jestem genialna skoro elegancki, wiktoriański język do mnie przemówił. Cóż Dickensa w oryginale nie czytałam, ale przygody Sherlocka Holmesa już tak i przynajmniej w mojej opinii porównanie obu języków i stylów jest mocno krzywdzące dla wiktoriańskich pisarzy

Przejdźmy jednak do wątku kryminalnego.UWAGA SPOILERY! Dla wszystkich kochających zagadki kryminalne, detektywów, którzy przenikliwym umysłem lub pięścią i desperacja rozwiązują zagadki to nie ta książka. Od razu wiemy, kto zabił, przedstawia się nam ich powoli i stopniowo. Dokładnie trzech panów, wiemy tez, że ofiarą była kobieta (a może i nie tylko), ale nie wiemy kto to dokładnie jest i jak to się stało. Motyw zbrodni ukazuje nam się powoli i mozolnie poprzez historię opowiadaną na trzy głosy. Chwilami było, nudnawo przyznam. Prawdziwą zagadką jest kto zginął i dlaczego dokładnie, jak głosi napis z tyłu książki nie zgadniemy a rozwiązanie jest prawdziwym zaskoczeniem. Cóż muszę się przyznać że dla mnie nie było, bo mogę wskazać kartkę na, której mordercy wymieniają imię i nazwisko denatki oraz wspominaj że żyje w jakiejś wiosce. Moim zdaniem Pani Vine albo kompletnie zapomniała o tej krótkiej wzmiance, albo stwierdziła że czytelnicy zapomną. Bez niej wszystko byłoby spójne. A tak się tylko wkurzyłam. Oczywiście pisarka wytłumaczyła to tak, że inna kobieta przyjęła tożsamość zamordowanej, a trup został pochowany tak, aby mógł być zidentyfikowany jako rzeczona złodziejka tożsamości. I wszystko pięknie, ale wydaję mi się,  że jeżeli dwójka zbrodniarzy, która jest świadoma podmiany tożsamości rozmawia o "Pani Malinowskiej, która, podszywa się pod Panią Kowalską to nie wspominają o tym, że “Kowalska wyjechała gdzieś na wieś, i nie ma z nią kontaktu” tylko Malinowska (podszywająca się pod Kowalską), zwłaszcza że zarys psychologiczny postaci jest bardzo sugestywny. Czy tylko ja mam takie dziwne wrażenie, że ujmowanie tego inaczej jest, po prostu błędem. Czemu tego nie przemilczała? Czemu? Możecie się ze mną nie zgodzić, może mam wyjątkowo ograniczony umysł i nie rozumiem wielkiego "twistu w fabule".; font-family: Arial, sans-serif;">Dość jednak tego wyzłośliwiania się nad stylem pani Vine, bo trzeba przyznać, że choć mocno zawiodła, mój żądny morderstw umysł to zaspokoiła inne potrzeby. Zanim wyjechałam do Anglii, uznałabym, że konstrukcja psychologiczna niektórych postaci jest nieco przerysowana ojciec, który nienawidzi syna za to, że ten odziedziczył posiadłość po dziadku, posiadłość, która miała być przecież jego,  szalona hipiska z torbą pełną ziół. A także kolejny dość mocny wątek. Społeczeństwo które, wręcz trochę nieświadomie odrzuca kogoś, kto wygląda inaczej bo mimika jest obca, bo jest według nich w nim coś, co nie warte jest zaufania. 

Podsumowując dla fanów klasyki w stylu Sherlocka Holmesa nie ma tu za wiele, również wielbiciele Wallandera mogą czuć się lekko zawiedzeni. Jednak ci, którym to zbrzydło lub ci zainteresowani czymś nieco głębiej osadzonym w społeczeństwie niż CSI Las Vegas, zapewne będą bardzo zadowoleni z zakupu. Choć czuć wyraźny jad sączący się tu i ówdzie, to właściwie książkę polecam – fajerwerków nie ma, ale czyta się ją dobrze. Może wkrótce zabiorę się za już przetłumaczoną na polski "Skazaną na pamięć lub "Pamiętniki Asty".

Magda Has
Copyright © Trybun popkulturowy , Blogger