września 08, 2017

Seriale kryminalne z fabułą w przeszłości część 1

Seriale kryminalne z fabułą w przeszłości część 1
Ostatnio piszę tylko serialach SF lub tych z superbohaterami, czas wypowiedzieć się nieco o kryminałach. Przedstawiam wam więc krótką listę seriali kryminalnych dziejących się niekoniecznie współcześnie.

Cadfael 

Przetłumaczony też na język polski jako „kroniki braciszka Cadfaela” nie jest typowym serialem. Przynajmniej nietypowym dla Amerykanów, każdy odcinek to osoba historia i trwa około godziny do półtorej godziny. Więc mamy tu zupełnie inne tempo opowieści. Cały serial zwłaszcza dla młodszego pokolenie może być nieco siermiężny, powstawał we wczesnych latach 90tych. Oczywiście jest produkcji brytyjskiej na podstawie powieści kryminalnych  Edith Pargeter. Głównym bohaterem jest stary mnich z zakonu benedyktynów, były rycerz w wyprawach krzyżowych, który dalej ma dociekliwość młodziaka. Za każdym razem kiedy w  Shrewsbury, mieście w angielskim hrabstwie Shropshire coś się dzieje, nasz dzielny mnich wpakowuje tam swój nos. A nudno nie będzie, rzecz dzieję się bowiem w XII wieku, okresie niepokoi, kiedy to Anglia podzielona była na zwolenników francuskiej cesarzowej Matyldy i Stefana z Blois, siostrzeńca poprzedniego króla Anglików. Nie mamy tu jednak do czynienia z epicką opowieścią polityczną, tylko z serialem skupiającym się na problemach chłopów, mnichów i szlachciców sporego jak na tamte czasy miasta. Tutaj poglądy Cadfaela mogą nam się wydawać nieco… jakby to powiedzieć zbyt łagodne, wręcz nowoczesne. Spaliście przed ślubem? W kościele?! Spoko… hajtnijcie się i po problemie. Z drugiej strony czy kiedykolwiek będziemy w stanie odgadnąć jaka była moralności XII-wiecznego mnicha, o którym należy pamiętać, że do zakonu wstąpił już będąc dojrzałym mężczyzną z doświadczeniem wypraw krzyżowych na swoich barkach. Mamy więc serial trudniejszy w odbiorze niż dzisiejsze CSI Miami, zagadki nie są rozwiązywane od razu, zabiera to czas i nasz mnich wielokrotnie dalej się zmylić fałszywym tropom, kilka razy nie chce wręcz uwierzyć w to kto jest sprawcą. Cała produkcja ma swój klimat i jest wyjątkowa z kilku powodów – przenosi nas do odległych średniowiecznych czasów, o których znaczna część Brytyjczyków chyba zapomniała (przecież jak serial kostiumowy to najpóźniej w wiktoriańskiej Anglii?), pokazuje nam postacie bardziej złożone i o skomplikowanej motywacji jak sam wspomniany braciszek, ale też wielu „zbrodniarzy”. Do tego choć zbrodnie napędzane są tymi samymi emocjami co dzisiaj, to nie wpadlibyśmy na to z jakich powszednich, życiowych problemów mogły wynikać w XII wieku, w Anglii. Mnie się osobiście serial bardzo podobał, ale nie jest to zupełnie lekka, niezobowiązująca rozrywka. Dla wielu akcja może rozwijać się zbyt wolno (czytaj niektórzy mogą się znudzić). Słabą stroną są też poboczni bohaterowie, jeżeli nie komuś nie przypadnie do gustu zakonnik, to właściwie nie ma żadnej innej ciekawej pobocznej postaci która mogłaby zatrzymać widza. Wszystko to sprawia, że serial wpada w kategorię „niedzielna rozrywka dla starszych widzów”. Myślę jednak, że warto zwrócić uwagę na ten serial, chociażby ze względu na nietypowe dla historii kryminalnej tło historyczne.




Murdoch Mysteries

Serial jest produkcji kanadyjskiej na podstawie cyklu powieście Maureen Jennings. Szczerze się przyznam serial ma już dziesięć sezonów, ja jestem na ósmym a zaczęłam serial oglądać dobre parę lat temu. Z tego względu niewiele pamiętam z pierwszych odcinków. Tak jak w większości seriali około czwartego sezonu zaczyna robić się dziwnie. Wymuszone wątki, nietypowe w złym stylu zwroty akcji, kontakty między współpracownikami zaczynają robić się poplątane. Jednak nie zrobiło się aż tak dziwnie, żebym oglądanie serialu zupełnie zarzuciła. A to chyba ze  względu na pocieszne sztampowe postacie – główny bohater, detektyw William Murdoch został wychowany przez siostry zakonne, więc surowe katolickie wychowanie sprawia, że ma jasny kodeks moralny, kobiety traktuje jak damy, przestępców karać trzeba. Do tego posiada analityczny umysł i wykorzystuje rodzące się metody kryminalistyczne. Daleko mu jednak do Sherloka Holmsa, jest zabawny i niezdarny w kontaktach międzyludzkich, zwłaszcza z płcią przeciwną. Jego „minion” – posterunkowy Crabtree jest chyba stworzony po aby był ktoś bardziej społecznie nieprzystosowany. Pani patolog później, psychiatra Julia Ogden to zdeterminowana kobieta bez kompleksów i czasem z niemal rozbrajającą prostotą zbija argumenty mizoginów. Nie wspomnę już o inspektorze Brackenreid, który starym tradycyjnym sposobem biłby wszystkich po…. twarzach. Niemal każda postać która się pojawi w długim dziesięciosezonowym serialu ma pazur. To chyba zresztą jedyny serial któremu małżeństwo dwojga głównych bohaterów nie zaszkodziło za bardzo. Prawdopodobnie dlatego, że wielkie rozterki i sztuczne napięcie między nimi nie było tym co przyciągało widza przed ekran. Na temat poprawności historycznej milczę, tak jak to bywa w produkcjach z tym budżetem pewnie babole się wkradły, ale mnie kilka wątków skłoniło do „zgooglowania” historii Toronto. Murdoch Mysteries nie jest ciężkim ani poważnym serialem. To standardowy procedural którego ogląda się lekko i przyjemnie.



Ripper Street

Po co robić serial o fikcyjnym detektywie w wiktoriańskiej Anglii skoro można zrobić serial z wątkiem opartym na najbardziej znanej serii zabójstw w Londynie?  Mowa tu oczywiście o Kubie Rozpruwaczu, pierwszym, nowożytnym, udokumentowanym seryjnym mordercy, a akcja serialu zaczyna się pół roku po jego  zniknięciu z ulic. Jednak strach dalej nie opuścił mieszkańców Whitechapel i kiedy znowu na ulicy zaczynają pojawiać się ciała kobiet, wszyscy obawiają się powrotu Rozpruwacza. Serial jest utrzymany w mrocznym klimacie. Postacie nie są czarno-białe. Policja często używa przemocy i nikt nie uważa tego za niewłaściwe, w końcu jak inaczej mają złapać przestępcę? Łatwo sobie wyobrazić, że tak właśnie działała policja w tamtych czasach. Główny bohater, detektyw Edmund Reid często korzysta z pomocy amerykańskiego imigranta, lekarza i byłego agenta Pinkertonów. Jak ten jest trzeźwy. Mamy też burdelmamę, która jest bardziej bezwzględna niż większość mężczyzn. Jedną z ciekawszych postaci jest były żołnierz Bennet Drake, na początku przedstawia się nam go jako kogoś pracującego raczej pięściami niż metodami detektywistycznymi. Serial ma, podobnie jak wiele brytyjskich produkcji, wolniejsze tempo niż beztroskie amerykańskie procedurale, jednak zamiast nudzić, moim zdaniem buduje klimat, niemal wierzymy, że chodzimy po ulicach dziewiętnastowiecznego Londynu. Wszystko oczywiście jest brudne, szare i złe. Takie seriale ostatnio lepiej się sprzedają. Serial zakończył się po piątym sezonie i zebrał umiarkowane recenzje.





Agatha Christie's Marple (2004-2013) 

Teraz czas na klasyczny kryminał. Agathy Christie i jej twórczości przedstawiać nikomu nie trzeba. Obok Herculesa Poirot jedną z bardziej rozpoznawalnych postaci stworzonych przez pisarkę jest Miss Marple, której to przygody brytyjskie ITV postanowiło ostatnio „odkurzyć”. Najpierw główną postać grała  Geraldine McEwan (od pierwszego do trzeciego sezonu) zaś później po śmierci poprzedniej aktorki w rolę wcieliła się Julia McKenzie. Zmiana odtwórczyni głównej to zawsze wyzwanie dla twórców serialu i ja nie mogłam się do nowej aktorki przyzwyczaić, moim zdaniem Geraldine znaczenie lepiej oddała główną postać, nadała jej nieco spokojniejszego rysu. Cały serial zrobiony jest z typową dla Anglików manierą – akcja rozwija się wolno, ale przynajmniej moim zdaniem, zamiast nudzić wprowadza nas w świat. Można zarzucić twórcą, że dodali nieco mroczniejszego tonu opowieściom, choć w porównaniu do większości dzisiejszych produkcji jest to zrobione z wyczuciem. Mamy tu też humor, fajtłapowate postacie (albo takie które chcą za fajtłapowate uchodzić) i bohaterów zdeterminowanych i złych. Nie zawsze jednak wszystko jest moralnie jasne. Obok wielkich zbrodni mamy małostkowe ludzkie zachowania. Zdrada, niewierność, zemsta, chciwość lub nawet zwykła ludzka krótkowzroczność są powodem morderstw czy kradzieży. Ten konkretny serial nie jest najlepszą  ekranizacja przygód Panny Marple przynajmniej według ulubieńców książkowych przygód – a to dlatego, że nie zawsze wiernie odtwarza dzieła Christie. Mnie to jednak przy oglądaniu aż tak nie przeszkadzało, ale chyba wszystko jest kwestią gustu. Fani brytyjskiego małego ekranu z pewnością będą zadowoleni.



września 03, 2017

"Żeby była jasność, użyliśmy właśnie słowa zmartwychwstanie trzy razy" - czyli co może zdziałać czwórka superbohaterów, recenzja The Defenders

"Żeby była jasność, użyliśmy właśnie słowa zmartwychwstanie trzy razy" - czyli co może zdziałać czwórka superbohaterów, recenzja The Defenders
Po sporej wakacyjnej przerwie powracam do blogowania. Za ociąganie się przepraszam, za cierpliwość dziękuję. Aha… UWAGA SPOILERY!!!




Miałam napisać recenzję chwilę po tym jak wypuszczono The Defenders, miałam siedzieć całą noc oglądając serial i z samego rana napisać posta... Ale wiecie co? Nie było po co.
Najpierw szybko wytłumaczę dlaczego się nie śpieszyłam… pierwsze podejście skończyłam na drugim odcinku.

Z jednej strony nie było tak źle. W końcu każdy serial musi się jakoś zacząć. Tylko, że moim zdaniem początek był zbyt… „przeciągnięty”. Nie tyle nudny, co po prostu za długi. Ktoś może powiedzieć, no dobrze, ale nie każdy musi być fanem Netflixa, nie każdy musiał oglądać poprzednie produkcje.  Zgadzam się z tym absolutnie. Problem polega na tym, że cały serial ma osiem odcinków! Osiem! A twórcy przez dwa pierwsze odcinki nie pozwolili nawet spotkać się wszystkim bohaterom.

Jeśli o wprowadzenia chodzi… 
Myślę, że z mojej perspektywy najlepiej wprowadzono Luke’a Cage’a, a to dlatego, że choć nie obejrzałam serialu o tym bohaterze, już pierwszy odcinek wystarczająco nakreślił postać. Ktoś może się kłócić, że przecież obejrzałam Jessicę Jones, a więc już wcześniej poznałam tego pana… może. Jednak to czego się dowiedziałam z wprowadzenia, jest ważne. Był w więzieniu za coś czego nie zrobił, Harlem jest jego domem i będzie bronił go na wszystkie możliwe sposoby. W końcu nawet pani policjant podsuwa mu co może jeszcze dla dzielnicy zrobić. Kogoś stracił podczas „wojny” z bandziorami gnębiącymi jego rewir. Jak mi idzie? Zaznaczam nie oglądałam Luke’a Cage’a. Przede wszystkim jeszcze raz pokazano nam jakim typem człowieka jest Luke, a to ważniejsze niż poznanie jego historii. Myślę, że wprowadzenie Jessici Jones też nie było złe (ale tu już jestem stronnicza). Co, o zgrozo, mnie zdziwiło? Daredevil! Nie mam pojęcie czy polubiłaby tą postać gdybym zaczęła od The Defenders. Przez pierwsze dwa odcinki denerwował mnie jak diabli (taki suchar;)). I nie mówię, że aktor grał źle, wręcz przeciwnie – ten jest stworzony do roli – to skrypt który mu napisano mnie wkurzył. Jeśli zaś chodzi o Danny’ego (The Iron Fist)… cóż zirytował mnie już w pierwszych sekundach pierwszego odcinka, ale z drugiej strony uczynili tę postać tak „nielubialną” w oryginalnym serialu, że nie spodziewałam się niczego innego.

Spotkania. Właśnie o spotkania powinno chodzić w tym serialu. W końcu czworo superbohaterów łączy siły, żeby walczyć o Nowy Jork. I muszę powiedzieć, że popełniłam błąd kończąc na drugim odcinku, bo to właśnie około trzeciego robi się ciekawie.

Najmocniejszą stroną serialu są niewątpliwie kontakty między bohaterami. To nie tylko się kleiło, w to się wierzyło. Każda interakcja pozwalała nam dowiedzieć się czegoś więcej o bohaterze. Wcześniej każdy z nich miał własny powód żeby bawić się w „nocnego mściciela” lub „obrońcę uciśnionych”, z tego powodu poznawaliśmy ich zupełnie inaczej niż w The  Defenders. Serio, nawet Iron Fist kiedy rozmawia lub walczy z Luke’iem jest „lubialny”, tak jakby spotkanie z nim sprawiło, że staje się lepszą osobą (już na pewno mniej drażniącą postacią. Dowiadujemy się nawet, że o zgrozo! MA POCZUCIE HUMORU!!!). Spotkanie Jessici i Matta Murdocka też zrobiono idealnie. Bo gdzie prawnik miałby poznać krnąbrną prywatną detektyw jeśli nie podczas przesłuchania? Sposoby działania bohaterów i ich motywy były realistyczne, przekonujące. Całości nie brakowało też szczypty humoru.

A teraz to co było złe…

Antagoniści. Przez cały serial tak do końca nie pojęłam po co ci „źli” robili to co robili. Chcieli nieśmiertelności? Twórcy wyraźnie dają do zrozumienia, że jakaś „boska ambrozja” czy też „kamień filozoficzny” im się skończył. Tylko, że nic więcej o nich nie wiemy. Tajna organizacja, niemal nieśmiertelni członkowie. Wszystko takie złeeeee! Nowy Jork się trzęsie w swoich fundamentach, ale tak naprawdę nie wiemy dlaczego właściwie „Ręka” chce zniszczyć to miasto? Przez chwilę, na samym końcu serii, miałam nadzieję, że chodzi o powrót do domu. To coś z czym chyba każdy z nas mógłby się identyfikować. Kto nie chce wrócić do domu? Tylko co to jest ten dom? Kun Lun? A nie najechali go wcześniej i nie zabili wszystkich mieszkańców (tak nie obejrzałam też The Iron Fist do końca… hmmm …. ciekawe dlaczego?)

Sigourney Weaver jako najczarniejszy charakter i twórcy dalej to zepsuli? Serio? Co z nimi nie tak, że nawet przy takiej obsadzie potrafią zrujnować wszystko koncertowo?
Kontakt Elektry i Aleksandry mógłby być świetny, a był przeciętny. Mniej więcej w połowie serialu Elektra przypomina sobie kim była, pozostali członkowie „Ręki” stają się wobec niej nieufni. Już miałam nadzieję na co prawda szablonowy wątek – główna szefowa znana też jako Aleksandra spartaczyła „voodoo” przemianę Elektry w idealną broń celowo. Może ta przypomniała jej córkę, albo jakieś inne historie tego typu. To byłby szablon, ale przynajmniej coś ciekawszego niż zasztyletowanie Aleksandry przez naszą zmartwychwstałą, dwa odcinki przed końcem serii. A o co, do cholery, Elektrze chodziło? Tego się nigdy nie dowiemy. Jedyną złą postacią którą się w pewnym sensie lubi jest Madam Gao, ale to prawdopodobnie tylko dlatego, że nikogo lepszego nie było. Poza tym jak dla mnie za dużo, źle zrobionych, „mistycznych bzdur” o „Chi”, „sile”, „większym dobru” i „życiu samym w sobie”. Jasno pokazuje to pojęcie Amerykanów o duchowości dalekiego wschodu… a właściwe o jakiejkolwiek duchowości. Cały ten pseudo-metafizyczny wątek jakoś do mnie nie przemawia.

Czy serial był zły? To zależy do czego go porównujemy:
Jeżeli do Daredevile’a, to tak. Jak do Jessici Jones to właściwie tylko lekko gorszy, poziom „nieklejania” się wątków podobny. Wszystko jest lepsze niż The Iron Fist. Do Luka Cage porównywać nie mogę.
Moim zdaniem dostaliśmy kolejnego średniaka. Może nie totalną katastrofę, ale lekko zmarnowany potencjał. Twórcy postawili sobie poprzeczkę bardzo wysoko, po trzymających w napięciu zwiastunach doprawionych dobrą muzyką, dostajemy przeciętny serial. The Defenders to kolejny przykład ofiary własnego „hajpu” – czyli mówiąc po polsku Netflix nie sprostał oczekiwaniom.

Wiecie co jest w tych produkcjach Netflixa najgorsze? Są nierówne. Nierówne w ramach jednego serialu, zawsze jest coś za co można je lubić, i coś co nasz irytuje. Zaczynam podejrzewać, że twórcy robią to specjalnie. Nie wiem, czy sięgnę po następną ich produkcję.

kawoszka24
Copyright © Trybun popkulturowy , Blogger