czerwca 30, 2017

Niełatwo być Bogiem w Edenie / "Eden" Stanisława Lema i "Łatwo być Bogiem" Roberta Szmidta

Niełatwo być Bogiem w Edenie / "Eden" Stanisława Lema i "Łatwo być Bogiem"  Roberta Szmidta




Trochę się do tego zbierałam, zwłaszcza że oba nazwiska są znane, a jedno z nich to wręcz mistrz gatunku, ale w końcu postanowiłam napisać pierwszą w moim życiu recenzje porównawczą (jeżeli coś takiego w ogóle istnieje). Jednym z powodów jest to, że choć polskie fantasy przeżywa już od Sapkowskiego swoisty renesans i nie znam kogoś kto by nie czytał przynajmniej jednej polskiej książki fantasy to science fiction pozostaje nijako w cieniu. Ot taki zaniedbany, mniejszy brat. Przybliżając więc polskiemu czytelnikowi ten gatunek chciałabym wziąć na warsztat dwie książki “Eden” Stanisława Lema i „Łatwo być Bogiem” Roberta Szmidta. Dlaczego akurat te dwie książki? Ponieważ są skrajnie różne, prezentują zupełnie inny styl narracji a jednak należą do tego samego gatunku, który to chcę przybliżyć szerszemu gronu czytelników. Porwałam się z motyką na słońce, prawda?

Stanisława Lema nie trzeba chyba nikomu przedstawiać, myślę że młode pokolenie dalej jest katowane “Bajkami Robotów”. Nie masz jednak kameleona ponad Lema. Rzadko się zdarza, żeby pisarz mógł tworzyć tak różne pod względem stylu, narracji, tematyki powieści i opowiastki jak Lem. Krąży nawet anegdotka, że sam Filip K. Dick uznał, że Lem to nie człowiek, a zbiór pisarzy (nazwisko to tak naprawdę akronim), a wszystko to tylko komunistyczna prowokacja. Sam Dick miał schizofrenie, więc wszystko jest nieco dłuższą i smutniejszą historią. Od razu zaznaczam, aby samemu się nie zgubić i nie skompromitować, że będę omawiać jedno konkretne dzieło – Eden, należące do wczesnej twórczości pisarza. Z kolei ze Szmidtem część już się zapewne spotkała, jest on dość znanym pisarzem, w 2000 roku założył czasopismo „Science Fiction”, którego jest naczelnym redaktorem.
Przez jakiś czas był nieaktywny twórczo, a w ostatnich latach zabrał się ponownie za pisanie powieści z gatunku SF. Książka „Łatwo być Bogiem” to pierwsza część “opery kosmicznej”, więc samej fabuły do końca ocenić nie będzie można, wkrótce zresztą na pewno zabiorę się za następną część, a wtedy... może kolejna recenzja?

Języki i style...och będzie ciężko. W Edenie Lema mamy do czynienia z narratorem trzecioosobowym, trudno natomiast mówić o jego wszechwiedzy – brak wstawek w stylu “choć on jeszcze tego nie wiedział jego kolacja została już zjedzona”. Ma się wrażenie, że narrator stara się być idealnie bezstronny, bezosobowy i niemal niewidoczny. Jego jedynym zadaniem jest opisywanie wydarzeń i otaczającego świata i sam zdaje się być ograniczony wiedzą bohaterów. Jest niemal nieperspektywiczny, niemal bo lekkie podążanie za postaciami jest – ale bohaterowie choć psychologicznie spójni i prawdopodobni nie są mocno zarysowani. Trudno wskazać głównego bohatera, jeżeli takowy istnieje. Inaczej zupełnie sprawa się ma u Szmidta – mamy mocno perspektywicznego trzecioosobowego narratora. Nasz główny bohater (w sumie, można mówić o dwóch, ale pierwsza historia urwana została dość szybko) jest tak charakterystyczny jak tylko może być. Nie brak tu tragicznych wspomnień, myśli o tym jak uroczo byłoby kogoś po prostu wysłać w próżnię. Boimy się i wściekamy wraz z bohaterem i albo go lubimy, albo nie. Mi osobiście bardzo przypadł do gustu. Mamy tu więc typowy twardy język, charakterystyczny dla polskiego pisarstwa ostatnich lat. Trzeba przyznać, że Robert Szmidt bawi się językiem na swój własny sposób.

Jeśli chodzi o fabułę, to muszę się przyznać, że obie książki wciągnęły mnie niemal od razu, od pierwszych słów. Jednak każda na swój sposób. Lem często w swoich książkach wprowadza atmosferę niepewności i zagadki – wszystko jest obce i inne. Niegroźne z pozoru rzeczy mogą okazać się mordercze, a te upiorne zupełnie niegroźne. W Edenie mamy do czynienia z grupą naukowców, rozbitków – i tym jak odosobnienie, strach przed nieznanym, ale także ciekawość kieruję bohaterów do różnych działań. Coś jak u Robinsona Cruzoe, ale lepiej, bohater Defoe był prostym żeglarzem, który nie był chętny do pakowania nosa w nieswoje sprawy (może słusznie), bohaterowie Lema to lekarze, inżynierowie, naukowcy, którzy będę pakować swoje nosy gdzie się da. Mamy więc takie swoiste studium ludzkiej psychiki – ich choć narrator nie ocenia moralnie postępowania, to sami bohaterowie już tak. Niejednokrotnie decyzje budzą wewnętrzny sprzeciw czytelnika. W Łatwo Być Bogiem, jak zresztą tytuł sugeruje również mamy do czynienia ze swoistą oceną moralną gatunku ludzkiego, ale jak wspominałam w iście odmienny sposób. W tym świecie ludzkość bajecznie wręcz rozpleniła się po kosmosie, sprawiając, że staliśmy się niemal przekonani o własnej dominacji, ale …. no tak spoilery... cóż pierwsza część książki wprowadza nas w podobny jak w Edenie nastrój tajemnicy oczywiście w specyficznym stylu pisarza. Zamiast grupy naukowców poświęconych sprawie, mamy grupę szabrowników gdzie każdy kłamie na potęgę. Ciekawość to jedyny motyw który łączy obie grupy bohaterów. W drugiej części Łatwo Być Bogiem tajemnicy nie ma, jest za to cała kawalkada psychopatii. Na początek główny bohater trafia do koloni karnej czując się naturalnie niewinnym. Następnie wyrwany z jednego piekła trafia do innego, a dokładniej na stację orbitalną wokół planety na której ludzie odkryli nie jeden a dwa obce gatunki. Oba stosunkowo prymitywne i w stanie wojny.

Autor poprzez różnych bohaterów przedstawia odmienne punkty widzenia i racje moralne. Dość powiedzieć, że jak się zapewne domyślacie ludzie na danej stacji zaczęli się bawić w bogów. Obie książki zadają pytania o tym czy kiedykolwiek zabójstwo jest uzasadnione, czy wolno ingerować w obce sobie nie znane kultury? Wielkie i małe pytanie przewijają się przez oba utwory, a autorzy osadzając bohaterów w świecie SF wystawiają nam ludziom, laurkę. Tak wiem stary motyw, ale częściowe odpowiedzi na nie już nie koniecznie takie stare.

Magda Has


czerwca 28, 2017

Analiza społeczna z trupem w tle / "A Fatal Inversion" - Barbara Vine (Ruth Rendell)

Analiza społeczna z trupem w tle / "A Fatal Inversion" - Barbara Vine  (Ruth Rendell)



Będąc jeszcze polską imigrantką na niezbyt słonecznych wyspach, miałam mały dostęp do polskich książek (i nie mówię tu o e-bookach, ale o prawdziwych, papierowych książkach takich co to jak są nowe to pachną drukarnią, a starsze biblioteką i kurzem) więc sięgałam czasem po anglojęzyczne pozycje. Dlatego którejś pięknej podroży w przystacyjnej księgarni znalazłam książkę pani Barbary Vine a właściwie Ruth Rendell, która kryje się pod tym pseudonimem. Tytuł "A Fatal Inversion” brzmiał mi nieco tandentnie, ale w końcu nie każda książka musi być genialna. Skusiłam się, bo jestem zdecydowana fanką kryminałów, morderstw i psychopatów. Przyznam się szczerze, że oglądam wszytko od  amerykańskich procedurali przez tzw. "True Crime” aż po czytanie klasyków takich jak Agatha Christie i serii o Sherlocku Holmesie. Co mi wiec szkodziło.  Na początku język wydawał się trudny, ale po kilku mozolnych dniach wklepywania skomplikowanych słów lub wyszukiwania ich w słowniku przestawiłam się na język Pani Vine i to dosyć szybko. Nie chce tu naturalnie twierdzić, że każde słowo znam z tłumaczeniem, często się gubiłam albo musiałam cofać się o kilka stron. Zasadniczo więc polecam książkę ludziom na średnio zaawansowanym poziomie (nie martwcie się, że nie ogarniacie tak zwanych „perfektów", o wiele lepiej się je  czyta niż konstruuje, jeżeli rozumiecie, tryby warunkowe to możecie próbować) początkujący sobie raczej nie poradzi. Osobiście nie wierzę, że trzeba mieć dyplom z anglistyki, żeby docenić angielską literatura. Językowi pani Vine chciałabym się jednak przyjrzeć nieco dokładniej. Otóż, kiedy otworzy się jakąkolwiek angielska recenzję tej książki to od razu (oprócz wyrazów uwielbienia, od których aż mdli) pojawia się przyrównanie do Charlesa Dickensa i innych wiktoriańskich pisarzy. Tak tego samego od "Opowieści Wigilijnej". Jak to przeczytałam to pomyślałam, że jestem genialna skoro elegancki, wiktoriański język do mnie przemówił. Cóż Dickensa w oryginale nie czytałam, ale przygody Sherlocka Holmesa już tak i przynajmniej w mojej opinii porównanie obu języków i stylów jest mocno krzywdzące dla wiktoriańskich pisarzy

Przejdźmy jednak do wątku kryminalnego.UWAGA SPOILERY! Dla wszystkich kochających zagadki kryminalne, detektywów, którzy przenikliwym umysłem lub pięścią i desperacja rozwiązują zagadki to nie ta książka. Od razu wiemy, kto zabił, przedstawia się nam ich powoli i stopniowo. Dokładnie trzech panów, wiemy tez, że ofiarą była kobieta (a może i nie tylko), ale nie wiemy kto to dokładnie jest i jak to się stało. Motyw zbrodni ukazuje nam się powoli i mozolnie poprzez historię opowiadaną na trzy głosy. Chwilami było, nudnawo przyznam. Prawdziwą zagadką jest kto zginął i dlaczego dokładnie, jak głosi napis z tyłu książki nie zgadniemy a rozwiązanie jest prawdziwym zaskoczeniem. Cóż muszę się przyznać że dla mnie nie było, bo mogę wskazać kartkę na, której mordercy wymieniają imię i nazwisko denatki oraz wspominaj że żyje w jakiejś wiosce. Moim zdaniem Pani Vine albo kompletnie zapomniała o tej krótkiej wzmiance, albo stwierdziła że czytelnicy zapomną. Bez niej wszystko byłoby spójne. A tak się tylko wkurzyłam. Oczywiście pisarka wytłumaczyła to tak, że inna kobieta przyjęła tożsamość zamordowanej, a trup został pochowany tak, aby mógł być zidentyfikowany jako rzeczona złodziejka tożsamości. I wszystko pięknie, ale wydaję mi się,  że jeżeli dwójka zbrodniarzy, która jest świadoma podmiany tożsamości rozmawia o "Pani Malinowskiej, która, podszywa się pod Panią Kowalską to nie wspominają o tym, że “Kowalska wyjechała gdzieś na wieś, i nie ma z nią kontaktu” tylko Malinowska (podszywająca się pod Kowalską), zwłaszcza że zarys psychologiczny postaci jest bardzo sugestywny. Czy tylko ja mam takie dziwne wrażenie, że ujmowanie tego inaczej jest, po prostu błędem. Czemu tego nie przemilczała? Czemu? Możecie się ze mną nie zgodzić, może mam wyjątkowo ograniczony umysł i nie rozumiem wielkiego "twistu w fabule".; font-family: Arial, sans-serif;">Dość jednak tego wyzłośliwiania się nad stylem pani Vine, bo trzeba przyznać, że choć mocno zawiodła, mój żądny morderstw umysł to zaspokoiła inne potrzeby. Zanim wyjechałam do Anglii, uznałabym, że konstrukcja psychologiczna niektórych postaci jest nieco przerysowana ojciec, który nienawidzi syna za to, że ten odziedziczył posiadłość po dziadku, posiadłość, która miała być przecież jego,  szalona hipiska z torbą pełną ziół. A także kolejny dość mocny wątek. Społeczeństwo które, wręcz trochę nieświadomie odrzuca kogoś, kto wygląda inaczej bo mimika jest obca, bo jest według nich w nim coś, co nie warte jest zaufania. 

Podsumowując dla fanów klasyki w stylu Sherlocka Holmesa nie ma tu za wiele, również wielbiciele Wallandera mogą czuć się lekko zawiedzeni. Jednak ci, którym to zbrzydło lub ci zainteresowani czymś nieco głębiej osadzonym w społeczeństwie niż CSI Las Vegas, zapewne będą bardzo zadowoleni z zakupu. Choć czuć wyraźny jad sączący się tu i ówdzie, to właściwie książkę polecam – fajerwerków nie ma, ale czyta się ją dobrze. Może wkrótce zabiorę się za już przetłumaczoną na polski "Skazaną na pamięć lub "Pamiętniki Asty".

Magda Has
Copyright © Trybun popkulturowy , Blogger